Przejdź do głównej zawartości

Przeklęte Radio (opowiadanie)

Opowiadanko to jest twórczym rozwinięciem krótkiej historyjki opowiedzianej na Opowieściach Bez Prądu (swoją drogą zapraszam co miesiąc do Ambasady Krakowian przy ul. Stolarskiej i gorąco polecam) Zapraszam do lektury!

...................................................................

Nad brzegiem morza, u szerokiego wylotu zatoki, wcinającej się głęboko w ląd, na skalistym cyplu stał stary, kamienny dom. Kamienne bloki ścian, obłażące z farby ramy małych, wąskich okienek i łupkowe dachówki, przez lata wystawione na działanie morskiego wichru, sczerniały i wygładziły się jak otoczaki w rzece.
Budynek stał na wąskim cyplu, środkiem którego do najbliższej, leżącej w dolince, skrytej od wichru drogi wiodła wąska ścieżka. Cypelek porośnięty był jedynie darnią i porostami, którym nie przeszkadzała sól w powietrzu i podła ziemia. Cienka, niska trawa kończyła się raptem, a goła, skalna ściana spadała w dół, ku kotłującym się w labiryncie skalnych odłamów, mniejszych i większych głazów białym grzywaczom i wirom. Cypel niewątpliwie był kiedyś większy, lecz morze odcisnęło na nim swoje piętno, redukując go do wąskiego klina, na końcu którego stało owo domostwo.
Nie wiadomo po co, ani kto go wybudował. Okoliczni mieszkańcy wiedzieli jedynie, że mieszkał w nim stary, emerytowany oficer floty wojennej, zwany przez wszystkich „Komandorem”. Osiadł on tam, gdy po latach długiej i pełnej zasług służby odesłano go na emeryturę. Miejscowi uznawali go za dziwaka i trochę wariata – w miasteczku pojawiał się rzadko, jedynie, gdy zmuszały go do tego przyziemne potrzeby. Wkładał wtedy galowy mundur, do którego przypinał krzyże i ordery za swoje walki w koloniach, wzbudzając lęk i coś w rodzaju nabożnej czci wśród miejscowych.
Ale pewnej nocy, w czasie sztormu, Komandor zaginął bez śladu. Przybyła z miasteczka policja stwierdziła, że pewnie oszalał lub upił się, jak to starzy marynarze często mają w zwyczaju i wybiegł z domu, spadł w dół klifu albo poślizgnął się na wąziutkiej, kamiennej ścieżce prowadzącej na dół, która w pewnym momencie przepadała po prostu w falach – kiedyś być może prowadziła do jakiejś plaży albo małej przystani, którą jednak zniszczyło morze. Ciała nigdy nie znaleziono – zabrały je fale. Jakaś bardzo daleka rodzina Komandora, która nawet o nim nie pamiętała,ale jednak w świetle prawa to jej należał się dom, wystawiła go za pół darmo na sprzedaż wraz z całą zawartością.
Wkrótce znalazł się kupiec. Był nim czterdziestoletni inżynier-elektronik imieniem Tomasz któremu przejadła się praca w korporacji w wielkim mieście i postanowił poszukać dla siebie miejsca na świecie z dala od zgiełku i wyścigu szczurów. A że przy okazji przejawiał cichą pasję do najróżniejszego rodzaju tajemnic, szybko zainteresował go tajemniczy dom nad morzem.
Po szybkim załatwieniu formalności (sprzedający wyraźnie chciał się pozbyć domu jak najszybciej)
Tomasz otrzymał klucze.
- Dziwie się, że ktoś w ogóle chciał to kupić. Niech Bóg ma pana w opiece – stwierdził na pożegnanie sprzedawca, po czym odwrócił się i skierował ku drodze, gdzie zaparkował samochód.
Tomasz zaś pozostał sam w wielkiej, głównej izbie, która stanowiła połączenie salonu, jadalni i kuchni, a centralne miejsce zajmował w niej kominek. Było tu niesamowicie cicho – słychać było jedynie gruchot morza o skały.
Ściany do połowy były kamienne, wyżej drewniane. Wisiały na nich najróżniejsze, morskie bibeloty – kotwice, fragmenty takielunku, liny powiązane w węzły żeglarskie, flagi sygnałowe... Trochę, jak w tandetnej pseudo-karczmie w nadmorskim kurorcie. Na kominku stało kilka czarno-białych zdjęć. Na jednym z nich widniało kilku chłopców o zawadiackich minach, w mundurach kadetów marynarki. Część stała na pokładzie, dwóch wymachiwało czapkami siedząc okrakiem na lufie działa. Niektóre z twarzy były wzięte w kółko fioletowym, kopiowym ołówkiem i podpisane imionami lub przezwiskami.
Na innym zdjęciu był okręt wojenny w gali flagowej, na burcie którego bieliły się tropikalne mundury załogi stojącej do parady. Poniżej był dopisek „Ansonance – stara, dobra łajba! Nigdy was nie zapomnę, chłopcy!” Na jeszcze innym zdjęciu był jakiś czerstwy, silnie zbudowany mężczyzna w sile wieku, w tropikalnym uniformie floty, kucający wśród półnagich, rozmawiających z nim tubylców, palący fajkę i śmiejący się. Również dopisek - „Zanzibar, ach Zanzibar! Czy ja tam kiedyś wrócę?”
Tomasz, gdy tylko zaspokoił podstawowe potrzeby, najadł się do syta i wrócił z zakupów w miasteczku, zabrał się do dalszych poszukiwań. W starej szafie w sypialni na piętrze wisiał, mocno już zakurzony, galowy mundur z przypiętymi jeszcze orderami. Wszędzie były bibeloty i pamiątki czasów służby i dalekich podróży. Przejrzawszy część mieszkalną, Tomasz powędrował na strych.
Pomagając sobie latarką, przedzierał się przez pajęczyny i tony rupieci. Nagle jego uwagę zwróciło duże pudło leżące w rogu, przykryte białą plandeką.
Gdy zrzucił kawał materiału oczom Tomasza ukazało się... stare radio. Ale nie takie drewniane, z fantazyjnym wykończeniem, jakie można spotkać czasami w sklepach z antykami. Było to wielkie, szarozielone, blaszane pudło, tak solidne, że można by nim wyważać drzwi. Musiała to być morska radiostacja ze statku albo stacji brzegowej. Cały przód zajmowały dwie półkoliste, białe skale strojenia, pożółkłe już i pociemniałe tam, gdzie znajdowały się żarówki podświetlenia. Poniżej znajdował się centralnie trójkątny, obrotowy wyłącznik i selektor modulacji, zaś pod nim wgłębienie z najróżniejszymi pokrętłami do precyzyjnego ustawiania brzmienia. Ułożenie elementów sprawiało, że radio przypominało ludzką twarz.
Skojarzenie to wywołało u Tomasza uśmiech na twarzy
- Cóż, kawał historii – wziął się pod boki – Żal by sprawdzić, czy nie działa.
Kilka litrów potu, kilkanaście minut pracy i kilkadziesiąt wiązanek godnych wilka morskiego z najpodlejszej tawerny później radio było już na parterze, bezpiecznie zakończywszy podróż przez strome schody, na których jakiś idiota-samobójca rozwinął nieprzymocowany chodnik, oraz po drabinie biegnącej na strych.
Tomasz odnalazł gniazdko, wetknął w nie wtyczkę z pożółkłego plastiku, okręcił wokół zacisku antenowego, wyrzucił przez okno i zaczepił o wystającą belkę długi kawałek drutu ogrodzeniowego walający się w szopie, po czym stwierdził, że nadeszła ta chwila.
Ściemniało się już, więc zapalił światło, po czym zasiadł na kanapie przed stołem, na którym stał odbiornik. Drżącymi rękami przestawił włącznik.
Coś zabuczało, w środku strzelił jakiś przekaźnik, po czym skale strojenia rozbłysły delikatnym, ciepłym światłem starych żarówek. Z głośnika popłynął biały szum.
Tomasz zaczął kręcić pokrętłem strojenia. W pewnym momencie zamiast szumu, rozległa się przyjemna, spokojna muzyka. Tak błoga i delikatna, że Tomasz aż się uśmiechnął, zupełnie jakby ktoś go przytulił.
Stopniowo, błoga muzyka układała go do snu. Wyciągnął się na kanapie. O okna, za którymi zrobiło się już zupełnie ciemno, poczęły bić kropelki deszczu. Huk fal wzmógł się. Ani trochę nie zastanawiało go, co za rozgłośnia nadaje ten sam motyw na okrągło...
Gdy już sen zamykał Tomaszowi oczy, nagle radiostacja zachrzęściła, i muzyka ucichła, a jej miejsce zajął szum, jednak inny niż wcześniej. Tomasz już sięgnął, zły, że coś uniemożliwia mu zaśnięcie, gdy nagle z radia popłynęło, zniekształcone
- Halifax Star, Halifax Star, Silja Europa...
- Silja Europa, Halifax Star, słucham...
- Halifax Star, Silja Europa, mam cię po mojej lewej burcie, sześć kabli, potwierdź swój kurs...
- Kurs zero-cztery-dwa, zero-cztery-dwa, Halifax Star
- Przyjąłem, mijamy się lewymi burtami, Silja Europa...
„No tak” pomyślał Tomasz „Stary szmelc gubi częstotliwość i teraz łapie pasmo morskie”
Radiowe dyskusje załóg statków okazały się znacznie ciekawsze niż audycja muzyczna. Frachtowce, promy, okręty i statki pod banderami z całego świata. Nawet nocą ruch na morzu był spory. Statki witały się, mijały, żegnały, życzyły nawzajem bezpiecznego rejsu. A chwilami rozmawiano o rzeczach zupełnie prywatnych
- Shamrock, Shamrock, Flyer 93, gdzie się tak śpieszycie, panowie? przez godzinę Tomasz zdążył się zorientować, że Flyer 93 to wodolot kursujący wahadłowo w poprzek zatoki. A Shamrock? Pewnie Irlandczyk, sądząc po nazwie.
- Flyer 93, Shamrock, przepraszamy was za ten manewr, chcę być jak najszybciej w domciu! Córka mi się urodziła, właśnie się dowiedziałem!
- A, to co innego, Flyer 93! Uwaga, wszyscy na częstotliwości, wolna droga dla Shamrocka! Pozdrawiamy i wszystkiego najlepszego!
Odpowiedzią był grad pozdrowień od wszystkiego co pływało, od chińskiego kontenerowca Haiyang wychodzącego z zatoki w długi rejs do ojczyzny, aż do kutra rybackiego, który wracał właśnie do bazy z połowu.
Tomasz zasnął wkrótce na kanapie, z uśmiechem na ustach i myślą o kapitanie Shamrocka, który niedługo zobaczy swoją córeczkę.
Gdy rano się obudził, z radia płynęła znowu muzyka, ta sama co wczoraj. Szyba okna pokryta była kroplami deszczu, ale nie padało, co prawda nisko nad wodą wisiały siwe chmury, ale morze było spokojne.
Tomasz ściszył radio i już zamierzał wstać, gdy nagle zobaczył leżącą na stolę kartkę. Przysiągłby, że jej wczoraj nie było. Kartka była pożółkła, zupełnie jak papiery Komandora, i zapisana takim samym, fioletowym, kopiowym ołówkiem.
Na kartce widniał napis

Zniszcz to natychmiast, jeśli nie chcesz pożałować”

A poniżej niego strzałka, skierowana dokładnie w stronie radia stojącego na stole. Tomasz spojrzał na urządzenie z lekkim przerażeniem, a następnie powoli opuścił wzrok na dłoń, gdzie trzymał notatkę. Była pusta. Papier zniknął.
Na wszelki wypadek sprawdził zamek. Był nienaruszony.
Ale pod wieczór nie pamiętał już o całej sprawie. Czuł za to, że bez muzyki z tajemniczego radia nie zaśnie. Znowu więc przestawił włącznik, skale strojenia znowu rozbłysły ciepłym światłem żarówek.
Pogoda za oknem zaczęła się pogarszać. Gruchot fal narastał, a o okno dzwoniły już nie pojedyncze krople, ale prawdziwa ulewa siekła poziomo w szyby, wywołując trudny do wytrzymania rumor. Tomasz nie mógł zasnąć, mimo zgaszenia światła. Wnętrze raz po raz rozświetlał biały błysk pioruna. Kilkanaście metrów pod nim ryczał kotłujący się ocean, tak, jakby chciał zmieść cały cypel.
Ale Tomasz nie bał się burzy. To stara, morska radiostacja wywoływała w nim jakiś irracjonalny strach.
Nagle w starym radiu coś strzeliło, lampki na sekundę rozbłysły mocniej i zgasły.
„Piorun musiał walnąć w antenę!” pomyślał Tomasz, ale coś podpowiadało mu, że to nieprawda. Mimo, że radio się wyłączyło, zaczął się bać jeszcze bardziej. Serce podeszło mu do gardła. Poczuł czyjąś obecność.
Ale radio nagle zaświeciło się znowu, tyle, że na czerwono. Nie było słychać typowego dla morskiego kanału szumu, z głośnika dochodził za to, dziwny, metaliczny, jakby odbity echem, słaby, przerażony głos
- Mayday, Mayday... Mayday, Mayday...
Tomasz zerwał się na równe nogi. Głos, choć cichy, jakimś cudem przebijał się przez huk żywiołu.
- Mayday, mayday, tu Laurentian Voyager, Laurentian Voyager, toniemy... Weszliśmy na górę lodową, mayday!
Głos osłabł i ucichł, a po chwilę odezwał się znowu. Tomasz przysiągłby, że słyszy w tle krzyki
- Tu Laurentian Voyager, nasza pozycja – nagły szum zagłuszył meldunek o pozycji – minut north, toniemy! Potrzebujemy natychmiastowej pomocy, sztorm porwał szalupy! przyślijcie śmigłowiec!
„Niemożliwe!” pomyślał Tomasz „Żaden helikopter nie wystartuje w taką pogodę! Kuter z portu też nie wypłynie, zresztą, są za daleko!”
„A przecież morze nie jest puste, na miłość boską, przecież ktoś musiał to usłyszeć!” pomyślał znowu „Jest tu tyle statków! Może tylko ja ich odbieram?”
Z radia dalej płynęło słabe wezwanie o pomoc
- Mayday, mayday! Boże, pomocy, niech ktoś nam pomoże! Nie mamy szalup, kamizelek! Boże, ludzie się depczą nawzajem! Ta woda jest lodowata! Boże, wszyscy umrzemy! Tu Laurentian Voyager...
Tomasz siedział jak skamieniały, wpatrując się bez mrugnięcia w radio. Gorączkowo rozważał co robić... Telefonu nie było, musiałby jechać do miasta, a przecież jest ta wichura... Musi coś zrobić! Ratować! Zawiadomić! Ci ludzie tam giną!
Głos z radia przestał już przypominać jakąkolwiek przepisową frazeologię. Ciągle powtarzało się tylko słabe
- Pomocy...Pomocy...Ratuj nas!...Pomocy!
- Już biegnę, trzymajcie się! - wrzasnął Tomasz
Rzucił się do drzwi, wypadł na zewnątrz, tak jak stał, w bokserkach i podkoszulku. Straszliwa burza smagnęła go lodowatym wiatrem i deszczem, o mało co nie obalając go na ziemię, ale on na to nie zważał. Pędem, ślizgając się bosymi stopami na mokrej trawie, pobiegł do ścieżki biegnącej na dół, ku śmiertelnej kotłowaninie fal. W głowie cały czas odbijało mu się jedno słowo, rozpaczliwe błaganie ginącej załogi „Pomocy...Pomocy...Pomocy!”
Wpadł na ścieżkę, ruszył w dół, rozkładając ręce dla równowagi. Korony fal rozbijały się już na jego wysokości, zalewając go lodowatą wodą, porywy wiatru raz po raz prawie go przewracały.
Nagle bosa noga powinęła mu się i runął jak długi, głową prosto w kamień. I to go obudziło.
W jednej sekundzie uświadomił sobie wszystko. Nie ma żadnego, pieprzonego, Laurentian Voyager! On istnieje tylko w tej zasranej kupie elektronicznego śmiecia! A ten stary się nabrał! Nabrał i zginął! Psia krew!
W ustach czuł słony smak. Był słaby, ledwo stał na nogach. Nie wiedział, jak udało mu się żywym wrócić do domu. Gdy tylko przekroczył próg, z podkrążonymi oczyma, rozbitym, krwawiącym nosem, sina z zimna skórą i mokrymi włosami klejącymi się do czoła, jego wzrok padł na radiostację. W oczach zapłonęła mu nienawiść. Ciężkim krokiem postąpił naprzód, wziął pogrzebacz z kominka.
Zamachnął się z całej siły.
Gdy tylko uderzył, rozległ się przeraźliwy, metaliczny, demoniczny dźwięk, ni to zgrzyt, ni to wycie, ni to chichot jakiejś bestii. Coś błysnęło, huknęło, zapanowała ciemność.
Tomasz stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, leżał na podłodze. Ulewa i wicher ustały, morze cicho jak zwykle biło o skalne odłamy. Przez okno wpadało blade światło księżyca, oświetlające stojące na stole dymiące truchło radioodbiornika.
Tomasz podźwignął się z podłogi. Był słaby jak po przebiegnięciu maratonu. Otarł krew spod nosa, po czym wziął radio i wyszedł na zewnątrz. Od oceanu wiała rześka bryza, było chłodno i świeżo jak po burzy.
Stanął nad krawędzią urwiska.
- Nikogo już nie zabijesz – i mówiąc to, cisnął resztki radia hen, daleko, w dół. Zniknęło w białej pianie.

Następnego dnia na stole leżała kolejna kartka. Widniał na niej napis:

Dobra robota”

Komentarze