Trzecia część opowiadania. Jak zwykle proszę o komentarze i oceny.
-------------------------------------------------------------------
-------------------------------------------------------------------
Po przybyciu do bazy marynarki w Kure, porucznik Takuro
Iwahara dowiedział się, że został mianowany kurierem sztabu
generalnego. Potraktował to jako karę - dodatkowo sam nie wiedział
za co. Póki co, jeździł po Japonii. Kiedyś, w wieku czternastu
lat, odwiedził z wujem Tokio. Potem poznał to miasto wzdłuż i
wszerz, jego zaułki i knajpy, jako słuchacz kursu nawigacyjnego w
porcie w Yokohamie. Ale teraz Stolica Wschodu zmieniła się nie do
poznania. Wiele budynków było spalonych. Na ulicach sporo było
ludzi, których wojna pozbawiła dachu nad głową. Coraz częściej
na jego mundur patrzono nie z podziwem, ale z oskarżycielskim
milczeniem. Na wiosnę 1945 roku sytuacja pogarszała się z każdym
tygodniem. Takuro widział wiele. Ale wiedział też, kto odpowiada
za to wszystko. Nie ten, kto patrząc przez celownik, wciska przycisk
zrzutu bomb, ale ten kto sprawił, że wróg ma powody, by te bomby
rzucać Z Iwahary wyparował cały patriotyzm - pozostały tylko
cynizm starego frontowca i posłuszeństwo - nie ideałom, ale
rozkazom. W maju przyszły wieści, że Rzesza Niemiecka - sojusznik
w Europie - poddała się. Takuro jednak miał powody do radości-
następna misja wiodła go na rodzinny Tajwan.
Taihoku,
Tajwan, 2 czerwca 1945 roku.
Na
lotnisku Matsuyama w Taihoku*
wylądowała niewielka, dwusilnikowa maszyna pasażerska. Samolot
zjechał z pasa i zakołował pod budynek dworca. Fakt, że to
należąca do linii Nippon Koku maszyna cywilna, można było poznać
tylko po niewielkim logo na dziobie i namalowanej szarą farbą
rejestracji. Zgodnie z przepisami wojennymi każdy samolot musiał
być zamaskowany i latać według zasad wojskowych. Porucznik Iwahara
z ulgą zszedł po schodkach na trawę lotniska. Z całego serca
nienawidził latać. Choć samoloty pasażerskie były w folderach
reklamowych porównywane do luksusowych liniowców, trzęsąca się,
lecąca sto metrów nad wodą by uniknąć myśliwców, metalowa
puszka wypełniona rykiem motorów miała mało wspólnego z
pełnomorskim statkiem. Najwyżej z łodzią rybacką w samym środku
tajfunu. Takuro był jednym z dwóch pasażerów. Prócz niego,
leciał jeszcze mężczyzna w czarnym płaszczu, z wyglądu agent
albo dyplomata. A do takich lepiej się nie odzywać. Szybko
przeszedł przez kontrolę. Budynek dworca lotniczego został
obstawiony workami z piaskiem. Na marmurowej podłodze hallu leżało
nieudolnie zamiecione rozbite szkło i widać było odpryski po
kulach. Postanowił, że zanim załatwi sprawy urzędowe, odwiedzi
rodzinę. Całe Taihoku wyglądało tak samo. Spalone budynki, gruz
leżący tu i ówdzie na ulicach. Mnóstwo było wystawionych przed
budynkami ołtarzyków żałobnych. Ze złością Iwahara stwierdził,
że nie kursuje kolej ani autobusy miejskie. Czekał go
kilkukilometrowy marsz do Tamsui.
Jego dzielnica nie ucierpiała tak bardzo, jak centrum.
Zmieniło się niewiele - zniknął odwiedzany kiedyś przez niego
targ. Ludzie nie wychodzili na przerażająco teraz pusty plac. Stali
w bramach i pod drzewami. Brzegiem ulicy szła znajoma postać.
- Qiao!- krzyknął rozpromieniony Iwahara
Qiao nie obejrzał się, przyspieszył tylko kroku.
Minęli się
- Qiao! Chłopie, nie poznajesz mnie?- Takuro był
zdziwiony.
Jego przyjaciel rozejrzał się, a potem pociągnął
porucznika w bramę.
- Nigdy, Nigdy więcej tak nie rób! Rozumiesz?- Qiao
był wyraźnie zły.
- O co ci chodzi?
Qiao wskazał na postać po drugiej stronie placu.
- Widzisz go? Śledzi mnie od tygodnia. Próbowałem go
właśnie zgubić!
- Jakiś bandyta? I tak nie miałby cię z czego
okradać!
-
Niewiele się pomyliłeś. Tokko*.
Śledzą wszystkich podejrzanych politycznie Chińczyków,
Koreańczyków i Gaoszanów*.
Jeszcze chwila i tobie przyczepią szpicla.
- Czym ja zawiniłem? Jestem oficerem i Japończykiem.
- Gówno prawda. Jesteś, mój drogi Li Jiarong,
Chińczykiem. A twój stopień daje ci władzę nad, co prawda małą,
ale jednak pewną ilością ludzi. A Chińczyk z władzą to źle,
bardzo źle.
To była prawda. Choć starał się to ukryć, nie
nazywał się Takuro, lecz Li Jiarong. I był Chińczykiem.
- Kiedyś, kiedy wygramy te wojnę, radzę ci, miej się
na baczności. Ja cię znam, ale typowy przedstawiciel naszego narodu
uzna cię za zdrajcę.
- My?
- Nie łudź się. Amerykanie już niedługo tu będą.
Wojna się kończy i to nie wy ją wygracie.- Takuro zwrócił uwagę
na użycie słowa „wy”.- Łeb masz pewnie, jak wszyscy Japońcy,
wypchany propagandą, więc odwołam się do twojego strachu, co do
którego udajesz, że go nie masz. Zrzuć te łachy, gdy przyjdzie co
do czego, i wybierz właściwą stronę. Jeśli to cię obchodzi,
komuś może pomożesz. Jeśli nie, przynajmniej uratujesz tyłek.
Żegnam.
Qiao odszedł, pozostawiając Takuro, czy też Li, z
głupią miną.
Dom porucznika był prawie nieuszkodzony. Mimo to, przed
domem stał mały namiocik. Takuro, pełny najgorszych przeczuć,
podszedł do namiotu. W środku, obok trumny, przy ołtarzyku
żałobnym, modliła się matka. Pochylił się i objął ją.
- Li...
- Tak, mamo. To ja.
Matka wstała i odwróciła się. Na twarzy przybyło
jej kilka zmarszczek.
- Zginął w czasie nalotu?
- Nie. Kiedy wyjechałeś - po każdym słowie ocierała
łzy- zaczął więcej bić i pić. Wyrzucili go z roboty. Ilekroć
czytał złe wieści z frontu, sięgał po pas i butelkę z sake.
Wyżywał się na mnie. Krzyczał, że to przeze mnie. Że to przez
brudnych, śmierdzących gnojem Chińczyków wybuchła wojna. Kilka
dni temu, kiedy znowu mnie bił, złapał się nagle za pierś i padł
na ziemię. Zmarł na miejscu.
Twarz Jiaronga stężała.
- Każ spalić ciało natychmiast - wskazał na trumnę.
- Nie płacz i nie módl się za niego. Był potworem, jak wszyscy
Japończycy.
- Ale ty...
- Nie, matko. Nie jestem Japończykiem. Jestem, byłem i
będę Chińczykiem.
*Obecnie
port lotniczy Songshan w Taipei
*Japońska
policja polityczna, odpowiednik niemieckiego Gestapo
*Ludność
tubylcza Tajwanu, pochodzenia austronezyjskiego. Nazwa w j. chińskim
oznacza dosłownie „ludzi gór”. Obecnie używa się określenia
„aborygeni tajwańscy”
Komentarze
Prześlij komentarz