Tym razem ostatnia, piąta już część opowiadania. Piszcie, czy się podobało!
--------------------------------------------------------------
--------------------------------------------------------------
Załoga zgromadziła się na dziobie. Jiarong wszedł na
skrzydło mostka, pełniące rolę mównicy. Odchrząknął i rzekł.
- Oficerowie, podoficerowie, marynarze, towarzysze
broni. Przed kilkoma minutami otrzymałem ściśle tajny telegram,
lecz z uwagi na jego wagę postanowiłem ujawnić go już teraz - tu
zawiesił głos. - Cesarz ogłosił kapitulację. Wszystkie oddziały
mają się poddać.
Nie wiedział czego się spodziewać. Lamentów, wiwatu
i gremialnego opuszczenia okrętu, a może nawet buntu i próby
kontynuowania walki. Ale usłyszał tylko ciszę. Załoga wpatrywała
się w niego, jakby stracił rozum, jakby oczekiwali sprostowania,
przyznania się do kłamstwa. W tłumie coś się poruszyło. Jakiś
podoficer wdrapał się na maskę działa i, zwrócony do załogi,
krzyknął:
-
Wysadźmy amunicję i zniszczmy okręt! Nie oddamy Hatsukari
w krwawe łapy Jankesów!
Ale, nie usłyszawszy spodziewanych wiwatów, mat zaczął
się rozglądać zaniepokojony. Ciszę po jego słowach, które
zawiodły w roli iskry rozpoczynającej bunt, wypełnił władczy
głos porucznika Li
-
Jesteś oskarżony o próbę buntu! Nie dopuszczę do żadnych
ekscesów na pokładzie! Bosmanie - tu zwrócił się do bosmana
Toride, który w ciągu ostatnich dni został de
facto
pierwszym oficerem torpedowca - zamknąć go! Ci którzy chcą zejść
z okrętu, niech zdadzą broń i mundur u pisarza, reszta ma wrócić
na stanowiska. Bosman Toride ma się do mnie zgłosić za pół
godziny.
Ludzie bosmana, rozpychając ciżbę kolbami karabinów,
zabrali mata, wymachującego rękami i wrzeszczącego o zdrajcach.
Inni żegnali go niezbyt pochlebnym wzrokiem.
Li,
wróciwszy do swojej kabiny, siadł na krześle, wpatrując się w
dalej leżący na środku stołu pistolet. Schował twarz w dłoniach
i zapłakał. Był wykończony - od prawie dwóch dni nie spał,
widział okropności wojny, dowiedział się że jego matka nie żyje,
wreszcie upadło to, co przez ostatnie lata stanowiło sens jego
życia. Nie, żeby specjalnie sympatyzował z Japończykami, ale
świadomość, że w ciągu kilku godzin ostatecznie rozsypało się
to, co przez lata wtłaczał mu do głowy wuj, przytłaczała go.
Odda ostatnią przysługę przegranej sprawie, zatapiając Hatsukari,
a potem
ucieknie. Zamieszka gdzieś na wschodnim wybrzeżu, kupi łódź
rybacką, zestarzeje się w spokoju. Myśli porucznika przerwało
pukanie do drzwi.
- Wejść!
Wszedł bosman Toride.
-
Nakazać całej załodze zejść na ląd. Zostawić tylko niezbędny
personel. Wyprowadzę Hatsukari
na redę i zatopię go osobiście. „Nikt już nie użyje tych dział
przeciwko nikomu” - dodał w myśli. Ale reakcja bosmana go
zaskoczyła.
- Z całym szacunkiem, poruczniku Iwahara, ale odmawiam
wykonania rozkazu.
Jiarong spojrzał na niego wielkimi oczyma.
- Rozmawiałem z załogą. Mat Hideoki był jedynym. To
agent policji politycznej wśród załogi. Reszta stwierdziła
jednogłośnie. Obojętnie pod jaką banderą, czy bez niej, służy
ten okręt, to pan jest jego dowódcą. A my pańską załogą.
- Przyznam się panu, bosmanie. Nie jestem, nie byłem i
nie będę nigdy Japończykiem. Jestem Chińczykiem i nie nazywam się
Iwahara lecz Li Jiarong.- po tych słowach ukrył twarz w dłoniach.
- W takim razie, ten okręt przyda się Chinom.
Jiarong podniósł głowę i spojrzał na bosmana.
-
Nie każdy Japończyk jest potworem, Ri-
rzekł bosman, przekręcając na japońską modłę chińskie imię
porucznika.- Poszedłem do wojska, by wyrwać się z Wakkanai,
najbardziej zapadłej wiochy na świecie, gdzie można tylko biedować
albo kopać węgiel. A ja chciałem podróżować. A potem wojskowi
się wpakowali do rządu i się zaczęło. Ja też uważam, że cała
ta awantura, poczynając od Pearl Harbor, była koszmarnym błędem,
który sprowadził na nasze i wiele innych krajów od Birmy po Hawaje
straszliwe nieszczęścia. A premier i jego klika wykorzystywali nas.
Nasz patriotyzm wykorzystali do swoich celów. Wstąpiłem do armii
żeby bronić mojego kraju, a nie gwałcić i mordować. Swego czasu
jeden sierżant z armii chwalił mi się, jak to zamknął chińską
rodzinę w domu i wrzucił do środka granat. „Przecież to i tak
nie ludzie, to tak jakby rozgnieść muchę”, mówił. Mam tego
dosyć.
- Mamy wiele wspólnego, bosmanie - Li wstał.- A więc
co pan proponuje?
- Poruczniku Iwahara? - rozległ się przygłuszony
dźwięk z rury głosowej biegnącej na mostek.
Jiarong wstał i pochylił się nad rurą.
- Słucham?
- Jakiś Chińczyk chcę z panem rozmawiać. Mówi, że
nazywa się Qiao i pana zna.
„Skąd
on wie, na jakim okręcie służę”, pomyślał Li, ale rzekł:
- Wpuścić go.
Kilka chwil później na schodach zejściówki rozległ
się tupot butów i do drzwi kabiny ktoś zapukał. Bosman otworzył
i w drzwiach ukazali się Qiao, spocony i z twarzą czerwoną po
długim biegu, i wartownik z karabinem, wpatrujący się podejrzliwie
w Chińczyka.
- Szybko, szybko! Jesteście w niebezpieczeństwie! -
wrzasnął po chińsku, gestykulując.
- Co on mówi?- spytał bosman.
- Powoli, powoli. O co chodzi?- spytał Li, starając
się odgadnąć, co ma na myśli jego przyjaciel.
Potrzeba było kilku minut i kilku szklanek wody, by
Qiao mógł normalnie mówić. Musiał przebiec kilka kilometrów. Po
piątej szklance, Qiao zażądał czegoś mocniejszego. Jiarong
sięgnął do szafki i nalał przyjacielowi trochę sake z butelki
trzymanej na specjalne okazje.
- Japońskie świństwo. - Qiao wychylił całą czarkę
duszkiem, odchrząknął i rzekł, już spokojniejszym głosem: -
Dziś wieczorem, kiedy ogłoszono kapitulację, generał-gubernator
wygłosił przemówienie, w którym powiedział, że cesarski rozkaz
kapitulacji sfałszowano i że on będzie kontynuował obronę na
wyspie. Podobno oszalał! - mówił, a Jiarong tłumaczył na
japoński.
- Czym niby chce się bronić? Chłopcami z bambusowymi
dzidami? - spytał bosman.
-
No właśnie. Hatsukari
wiezie pewien ładunek, prawda?
- Skąd ty to wiesz?
- Mam swoje źródła. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś
się, co właściwie masz w ładowni? Jak cię znam, nie. No to
słuchaj: Pod pokładem masz cztery tony broni i amunicji, które
gubernator „załatwił” sobie w samym Tokio. Dowódca okrętu o
wszystkim wiedział, ale zabrał ze sobą tajemnicę do grobu. Jeżeli
to wszystko – wskazał na podłogę, w kierunku niższych pokładów
- trafi w ręce tego wariata, to wszystkich na wyspie czeka
hekatomba. W żadnym razie ta broń nie może trafić do gubernatora.
Za godzinę ma tu przybyć konwój z arsenału. Mogą próbować
wziąć ładunek siłą.
- Nie odważą się strzelać do swoich! - bosman znowu
się wtrącił.
- Skąd pan wiesz? Gubernator zebrał wokół siebie
innych wariatów, podobnych sobie. Są zdolni do wszystkiego.
- Za mną. Idziemy na mostek. Bosmanie, ogłosić alarm
bojowy. Wydać broń.
Na burcie od strony nabrzeża pozycję zajęli marynarze
z karabinami. Na mostku, tuż obok bosmana, Li i Qiao, rozstawił się
celowniczy z erkaemem. Od strony drogi na Taihoku pojawiły się
punkciki świateł samochodów. Wkrótce dało się wyraźnie
rozróżnić poszczególne pojazdy. Na stopniach ciężarówek stali
żołnierze. Na prowadzącym konwój łaziku, niczym triumfujący
wódz, stał niskiego wzrostu, szczurowaty oficerek. Dał gest ręką
i konwój stanął. Padły głosy komendy. Żołnierze zeskoczyli ze
stopni i zajęli pozycję w dwuszeregu, z wycelowaną bronią. Od
ostatniej ciężarówki artylerzyści odpięli i zatoczyli przed
szereg działko przeciwpancerne. Li czekał.
Szczurowaty przemówił, cienkim, acz pompatycznym
głosikiem.
- Z rozkazu Pełniącego Obowiązki Premiera Cesarstwa
Wielkiej Japonii, Generała-Gubernatora Prowincji Tajwan, generała
Rikichi Ando, rozkazuje wam złożyć przysięgę na wierność wyżej
wymienionemu i wydać ładunek znajdujący się na pokładzie!
Inaczej będziemy strzelać!
Qiao zachichotał, słysząc nadętą tytulaturę, zaś
Li splótł ręce za plecami i rzekł.
- Składaliśmy przysięgę na wierność Cesarzowi. A
Cesarz wydał rozkaz kapitulacji. Nie oddamy wam broni, mającej
służyć do łamania przysięgi! My też mamy broń! I też będziemy
strzelać!
W powietrzu wisiało napięcie. Szczurowaty i Li stali
naprzeciw siebie. Jeden zły ruch i padną bratobójcze strzały.
- Macie trzydzieści sekund! - szczurowaty
demonstracyjnie wyciągnął zegarek.
- Czyżby? - żachnął się porucznik. – Bosmanie!
- Do odparcia abordażu z prawej burty! - ryknął
Toride.
Powietrze
wypełnił szczęk przeładowywanej broni. Potężne, dziobowe działo
Hatsukari
obróciło się. Brzęknął pocisk wpychany do komory i trzasnął
ryglowany zamek. Przy tym wszystkim, pluton szczurowatego i jego
pepanc wyglądały co najmniej śmiesznie.
- Japończyk będzie strzelał do Japończyka? - spytał
szczurowaty. W jego głosie słychać było, że zniknęła jego
dawna pewność siebie. Widać, że szukał nowej linii obrony.
- Nie jestem Japończykiem. Jestem Chińczykiem!-
odparował Li
-
Heeę? - Oficerek zrobił demonstracyjnie wielkie oczy, po czym
zwrócił się do załogi Hatsukari
-
Słyszeliście?
Będziecie słuchać chińskiego psa?
- Nie jestem żadnym psem! Jestem oficerem cesarskiej
marynarki wojennej! A teraz słuchaj uważnie, bo nie będę się
powtarzał! Masz dziesięć sekund na poddanie się. A ręczę, że
moi ludzie nie zawahają się! Dziesięć... dziewięć... osiem...
siedem...
Szczurowaty skulił się jakby, pobladł, zaczął się
pocić. Kilkadziesiąt luf celowało w siebie nawzajem.
- Pięć... cztery... trzy... dwa...
- Kompania! Opuścić broń!- rozkazał przerażony
oficerek.
Li uśmiechnął się paskudnie i założył ręce na
piersi.
- Niech pan każe złożyć ludziom broń przy trapie i
odda kluczyki do samochodów.
Żołnierze szczurowatego podchodzili do trapu i
odkładali karabiny na stos. Li dostrzegł dopiero teraz, że są
chudzi i mają podniszczone mundury. Widać gubernator uważał, że
w wiarę w zwycięstwo można się ubrać, najeść nią i naładować
broń. Jiarong odwrócił się z triumfem na twarzy. Ale Qiao rzekł.
-
To nie wszystko. Garnizon liczy kilkuset żołnierzy. Przyślą tu
kolejnych, z nimi czołgi, a może i samoloty.
Nie możemy
toczyć tu wojny domowej.
- To co proponujesz?
- Trzeba odciąć wężowi łeb.
*
* *
Konwój „zdobycznych” ciężarówek posuwał się
zagruzowanymi drogami ku siedzibie gubernatora. Bosman Toride i
kilkunastu ludzi zostali na okręcie, pilnując szczurowatego i jego
ludzi, którzy jednak nie kwapili się do ucieczki. Ale plan był
dosyć ryzykowny. Jeżeli pałac będzie mocno broniony, czeka ich
krwawy szturm. Świtało już. Na tle granatowego nieba dało się
już wyróżnić budynki. Porucznik wraz z Qiao siedzieli w szoferce
pierwszego wozu.
- To tutaj – Qiao wskazał na spory, murowany budynek
z czerwonej cegły.
Porucznik rozkazał szoferowi zatrzymać się. Konwój
stanął. Jiarong otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię. Od ulicy
do wejścia prowadziła krótka, ogrodzona żywopłotem alejka.
Porucznik dał znak, by kilku marynarzy poszło za nim. Na ganku, za
workami z piaskiem, stał postawiony na trójnogu karabin maszynowy,
a obok niego jakiś chłopak z obrony terytorialnej, uzbrojony w
leżący obok zaostrzony kij. Na widok grupy Jiaronga chwycił za
uchwyt kaemu i wycelował broń. Jego słabe ramiona, osłabione
miesiącami głodu, ledwo mogły utrzymać karabin.
- R-ręce do góry, bo s-strzelam!- wrzasnął cienkim,
trzęsącym się głosem.
- Żadnych pochopnych ruchów - szepnął porucznik do
swoich ludzi, wyciągnął z kabury pistolet i, trzymając go w
opuszczonej ręce, wystąpił naprzód. Młodzik mocniej ścisnął
rękojeść, ale Li wiedział, że ten gówniarz nie będzie zdolny
nikogo zabić.
- Zostaw to, młody człowieku – rzekł porucznik –
Jeszcze wybuchnie ci w ręce.
Chłystek wpatrywał się w niego szeroko otwartymi,
przerażonymi oczami.
- Ktoś uczył cię w ogóle z tego strzelać? Pewnie
nie. No chodź, przecież ta cała przeklęta wojna się skończyła!
Młody żołnierz zrezygnował. Puścił uchwyt kaemu i,
z rękami w górze, powoli wyszedł zza osłony. Z oczu ciekły mu
łzy.
Porucznik gestem wskazał, by oddział poszedł za nim.
Weszli do pałacu. Wnętrze budynku przedstawiało żałosny obraz.
Na marmurowych, ułożonych w czarno-białą szachownicę posadzkach
walały się jakieś papiery, butelki i inne przedmioty. Światła
były pogaszone. Na najwyższym piętrze, w pokoju na końcu
korytarza paliło się słabe światło. W pomieszczeniu, nad
rozłożonymi na stole mapami wyspy, pochylali się ludzie. Wojskowi,
cywile, czarne mundury policji. A w samym środku, ruszając palcem
po mapie Tajwanu, stał wąsaty gubernator w galowym mundurze
ociekającym medalami. O atmosferze obrad mogły świadczyć puste
butelki walające się po pomieszczeniu i kilku ich „uczestników”,
pogrążonych na podłodze w pijackim, delirycznym śnie.
- Dwa bataliony z Czwartej Armii Obszarowej rozmieścimy
tutaj, a dywizjon z...
- Wystarczy tego, generale!- rzekł Li, wkroczywszy do
pomieszczenia i przerywając gubernatorowi w pół słowa. Wzrok
wszystkich w pomieszczeniu spoczął na nim i jego oddzialiku. Ludzie
Jiaronga wycelowali broń. Gubernator Rikichi Ando miał obłęd w
podkrążonych od braku snu oczach.
- Co u licha? Jak śmiecie!
- W imieniu Jego Cesarskiej Mości aresztuję pana,
generale, i wszystkich tu obecnych...
- To bunt! Zginiesz marnie, poruczniczyno!
- ...pod zarzutem próby złamania cesarskiego rozkazu -
ciągnął Li, nie dając się zbić z tropu. - Oddajcie broń i
słuchajcie rozkazów!
Li nagle zauważył, że jeden z wojskowych sięga po
coś pod stół. Mignęła mu w oczach lufa pistoletu maszynowego.
Ale jego ręka była szybsza.
Cztery strzały. Porucznik strzelał z wyciągniętej
ręki, więc odczuł mocno odrzut swojego Nambu. Oficer wypuścił z
ręki peem, i z wykrzywioną twarzą i czterema dziurami w korpusie
osunął się na ziemię. A Li był wściekły. Z czerwoną twarzą
omiatał lufą pokój i wrzeszczał.
- Widzieliście, zdrajcy! Ktoś chce jeszcze kulkę? No,
kto?
Sztabowcy gubernatora patrzyli to na niego, to na trupa.
W końcu, powoli, zaczęli wychodzić zza stołu, z podniesionymi
rękoma.
- Gubernatorze, niech pan wyda rozkaz kapitulacji
wszystkim oddziałom na wyspie.
Gubernator przytaknął, naskrobał coś na leżącej
obok kartce papieru i wręczył ją jednemu z oficerów, który
skierował się do pokoju obok, w którym Li dostrzegł aparat
telegraficzny. Li pomyślał nagle, że czterema kulami, wpakowanymi
w oficera, jeszcze trzy godziny temu próbował odebrać sobie życie.
*
* *
Słońce
prawie wzeszło, gdy wreszcie wrócili na Hatsukari.
Na pokładzie Qiao zaciągnął porucznika na bok. Wcisnął mu w
rękę paczuszkę.
- Co to?
- Cywilne łachy. Przebierz się w to i wiej. Uwierz mi,
ja cię znam, ale tu lada chwila zaczną się rozruchy, gdy lud
wreszcie uwierzy w to, co się stało. Rozniosą ciebie i okręt na
strzępy.
Ale Li nie przeszło to przez myśl.
- Stawię im czoło. Nie stchórzę. Ci ludzie to moja
załoga, ten okręt to mój okręt.
- Zwariowałeś! Jesteś dla nich zamorskim diabłem,
bandytą, mordercą z Nankinu! - wrzasnął z wyrzutem Qiao
rozłożywszy ręce.
- Nie ma mowy. Obojętnie gdzie i pod czyją flagą
służę, jestem oficerem i mam swój honor! - Li był nieugięty.
- Ty widzisz swój honor, a oni tylko japońskie
chryzantemy na twoich pagonach. Cóż, przynajmniej macie broń.
- Nie będę strzelał.
Qiao
potrząsnął głową, i pomaszerował w kierunku trapu, mrucząc coś
o wariatach. Li wszedł po schodkach na mostek. Przez chwilę
pomyślał, że teraz cały dryl wojskowy - marynarze przy działkach,
sygnaliści lornetujący niebo, gotowi do akcji sternik i ludzie przy
telegrafach maszynowych - jest już niepotrzebny, gdyż Hatsukari
nie posłuży już nigdy. A przynajmniej nie pod jego dowództwem.
Wykonali swoje zadania. Wypełnili przysięgę.
- Bosmanie!
- Tak jest!
Porucznik podszedł bliżej i powiedział głośno, tak
by wszyscy usłyszeli.
- Zrobiliśmy, co do nas należy. Opuścić banderę,
odwołać alarm i złożyć amunicję w magazynach. Kto chcę opuścić
okręt, może to zrobić, kiedy zechce.
Wszystkie oczy zwróciły się na niego.
- Rozkaz! - wrzasnął bosman i strzelił obcasami. W
oczach miał łzy.
Opuszczenie bandery zawsze jest smutnym momentem. Załogę
zgromadzono na śródokręciu. Trębacz zagrał na trąbce sygnał
okrętu, po czym na komendę dwóch marynarzy w galowych mundurach, z
białymi rękawiczkami na dłoniach, podeszło do flaglinki i powoli,
stopniowo, opuściło banderę wojenną Cesarskiej Japońskiej
Marynarki Wojennej. Rozległo się szuranie materiału mundurów.
Naraz, kilkadziesiąt rąk uniosło się do czapek. Wszyscy ronili
łzy. Niektórzy z autentycznego żalu, inni z radości, że wreszcie
są wolni. Lecz porucznik nie płakał ze wzruszenia. Przed oczami
miał matkę, którą zabrało upadające właśnie imperium, jak
spadający w przepaść człowiek, który zdąży jeszcze chwycić
kogoś i pociągnąć za sobą. Dopiero teraz dotarło do niego, że
jego matka naprawdę nie żyje. A nigdy jej nie doceniał. Nie
doceniał prowadzonych w tajemnicy lekcji ojczystej mowy i historii.
Od kilku lat wolał wuja, a matkę traktował raczej jako przeszkodę
w światłej karierze w cesarskiej administracji czy wojsku. Ale
teraz imperium upadło. Kiedy wschodziło prawdziwe słońce, jego
wizerunek opuścił, być może na zawsze, morza i oceany.
*
* *
Słońce wzeszło całkowicie i grzało niemiłosiernie.
Zwrotnikowy zaduch Tajwanu zwalił się wilgotnym, gorącym woalem na
wszystko, przykrywając szczelnie wszystko i wszystkich. Li spał.
Śniła mu się matka. Obudził go tumult dochodzący z nabrzeża.
Wciąż jeszcze zaspany i roztrzęsiony snem, wygramolił się po
schodkach na pokład. Tu prawie wpadł na bosmana.
- Co to za wrzaski? - spytał, średnio przytomnym
głosem.
- Lud się burzy, panie poruczniku!- odpowiedział
bosman.- Domagają się wydania całej broni i okrętu!
„Qiao
miał rację” pomyślał Jiarong i szybkim krokiem skierował się
na przeciwległą burtę. Nabrzeże jak okiem sięgnąć zajmował
rozwścieczony tłum. Daleko na horyzoncie, na wysokości dzielnicy
administracyjnej wznosiły się kłęby dymu. Ludzie wrzeszczeli po
chińsku i tajwańsku, wymachiwali niebiesko-biało-czerwonymi
flagami Republiki Chińskiej i podpalonymi japońskimi sztandarami,
zdobytymi w koszarach. Byli uzbrojeni w kamienie, siekierki, noże
kuchenne na kijach i inną improwizowaną broń. Niektórzy mieli
granaty-samoróbki i broń palną zdobytą na japońskich żołnierzach
i policjantach. Nie wyglądali na takich, którzy mogliby
kiedykolwiek z kimkolwiek rozmawiać spokojnie. Na burcie Hatsukari
stanowiska zajęli strzelcy z bronią.
- Zabrać stąd te lufy - rozkazał cicho Li bosmanowi,
po czym wyszedł na skrzydło mostka, trzymając mosiężną tubę
głosową. Ale w jego stronę poleciało nagle kilkanaście kamieni.
Żaden nie trafił, ale jeden rozprysnął się niebezpiecznie
blisko. Li jednak dalej stał na swoim stanowisku. Rzekł do tłumu
po chińsku.
- Spokój! Uspokójcie się ludzie! Nie jestem waszym
wrogiem! Jestem Chińczykiem!
Tłum natychmiast przestał wygrażać, opuścił broń
i przestał wymachiwać flagami. Nie wiadomo, czy większe wrażenie
zrobiły na nim jego słowa, czy fakt, że oficer znienawidzonej
japońskiej armii mówi płynną chińszczyzną. Ktoś wrzasnął
- Nigdy nie mordowałem ani nie rabowałem! Walczyłem z
honorem! A honor oficera nie patrzy na flagi! Nigdy nie przelałem
niewinnej krwi! Zgodnie z rozkazem poddałem się i opuściłem
banderę. Gubernatora Prowincji Tajwan, który próbował złamać
rozkaz, aresztowałem zgodnie z prawem. Nigdy nie przyłożyłem ręki
do zbrodni!
- Gubernator?! - rozległy się słowa, wypowiedziane po
japońsku z mocnym akcentem przez rosłego, wystającego ponad tłum
aborygena, dzierżącego spory kawał drewna.-Osobiście rozkwasiłem
mu gębę! A twoich pachołków związaliśmy i zakneblowaliśmy!
-
I co? Co osiągnęliście? - Li zaczynał wkładać coraz więcej
emocji w słowa i poziom ich rósł z każdym zdaniem.- Gubernatora
czeka proces i kara! A co osiągnięcie, zdobywając Hatsukari
i mordując załogę? No co? Okręt zostanie przekazany Republice
Chińskiej. Ja tak zdecydowałem, bo to mój okręt i ja nim dowodzę!
Tak, nie japoński, tylko mój! I to moja załoga! Choć wiedzą, że
jestem Chińczykiem, to zdecydowali się zostać na pokładzie, bo są
wierni nie fladze i państwu, a swojemu kapitanowi! Gubernator
chciał wam urządzić rzeź! I ja go powstrzymałem, bo choć noszę
japoński mundur, to w sercu jestem Chińczykiem i chińskim
patriotą!
Tłum ucichł kompletnie. A porucznikowi przed oczyma
stanęła nagle matka. Czy chciałaby, by ją pomścił? Nie
wiedział. Ale i tak to zrobił. Dla tej najgorszego rodzaju
satysfakcji. Wrzasnął, a do oczu spłynęły mu łzy:
- Ja jestem niewinny! Ale winni są tam! - wskazał
wyciągniętą dłonią w kierunku, gdzie znajdowała się siedziba
Tokko. W kierunku, gdzie zabrano na śmierć jego matkę. - Tam są
zbrodniarze! Tam są bandyci i psy, które nie zasługują nawet na
kulę w łeb!
Tłum wiwatował. Wznosił okrzyki i śpiewał pieśni,
których teksty ongiś przemycono z kontynentu z narażeniem życia.
„Nasze miecze odrąbią głowy japońskim diabłom! Cały naród z
bronią w ręku! Nadszedł dzień, by walczyć!”. Słowa grzmiały
nad ulicami. Li wiedział, że Tokko nie ma nic do stracenia i zrobi
wszystko, by ratować skóry. Ci ludzie, rzeźnicy w mundurach, nie
znali pojęcia honoru. Ale jeżeli ci, do których przemawiał,
naprawdę pragną wolności, to nie zawahają się ponieść ofiar.
Czoło pochodu szło ulicami. Li mógłby wysłać im na pomoc
marynarzy, a nawet otworzyć ogień z działa. Ale postanowił, że
nigdy już nie przeleje niczyjej krwi.
- Bosmanie, proszę wydać całej załodze rozkaz
opuszczenia okrętu. Broń zdjąć z podstaw i zabezpieczyć, zamek
działa wymontować.
- Dobrze pan wie, że nikt nie zejdzie z pokładu.
- To rozkaz dowódcy okrętu.
Nikt nie protestował. Załoga, w cywilnych ubraniach,
ale z wojskowym drylem, zeszła po trapie równym, marszowym krokiem.
Ostatni schodził Toride.
- Dziękuje panu, bosmanie.
- To ja dziękuję panu. Kapitanie.
*
* *
Tajpej,
Tajwan, październik 1945 roku.
Minęło
kilka miesięcy od pamiętnych wydarzeń sierpnia. Tajwan oficjalnie
przekazano Republice Chińskiej, a Hatsukari
wcielono do jej floty i przemianowano na Chaoyong.
Dzień
był chłodny, jak na Tajwan. Słońce zachodziło nad tłocznym
basenem portu Keelung. Wraki uprzątnięto, a nabrzeża zajmowały
teraz parowce i zdemobilizowane okręty wojenne, ładujące
japońskich repatriantów. Li Jiarong spostrzegł w dali przy
nabrzeżu znajomy kształt. Na rufie torpedowca, spod chińskich
znaków prześwitywała cały czas japońska nazwa Hatsukari.
Jiarong stanął bliżej trapu. Ostatni repatrianci wchodzili na
pokład. Większość w obdartych mundurach, część na noszach.
Gdzieś przy relingu Li dostrzegł znajomą twarz. Te czerstwe rysy z
północnego Hokkaido poznałby wszędzie.
- Bosman Toride! - wrzasnął, składając dłonie w
trąbkę.
- Już nie bosman, kapitanie Li!- Toride odkrzyknął.
Zawyła syrena okrętowa. Padły komendy rzucenia cum.
Zabrano trap. Z klekotem z wody wyszła kotwica.
- Żegnaj, Mamoru!- krzyknął Jiarong
- Żegnaj Li!- odkrzyknął bosman.
Z mostka rozległy się przytłumione rozkazy.
- Oba pół naprzód!
- Jest oba pół naprzód!
Śruby zaczęły cicho łopotać, pieniąc wodę. Li
usłyszał cichy szum turbiny okrętu.
- Ster lewo pięć!
- Jest ster lewo pięć!
Toride
wdrapał się na reling i zaczął machać czapką. Chaoyong
sunął
połową prędkości w kierunku wyjścia z portu. Gdy mijał
błyszczące na czerwono boje nawigacyjne, Toride krzyknął głośno:
-
Sayonara!
Li patrzył za nim, dopóki jego dawny okręt nie skrył
się za horyzontem.
*Chiń.
dosłownie „japoński diabeł”, wrogie określenie Japończyka
Komentarze
Prześlij komentarz