Przejdź do głównej zawartości

"Wikinger" - Kompromitacja na Morzu Północnym

Historii morskich ciąg dalszy. Chcecie wiedzieć, jak Kriegsmarine pozbyła się dwóch niszczycieli i prawie 600 ludzi bez napotkania choćby jednej jednostki wroga? Znacie? To posłuchajcie.

Z1 Leberecht Maas, weteran starcia pod Helem i ofiara operacji "Wikinger"

Wszyscy, nawet niezorientowani w temacie, kojarzą niemieckie U-Booty, kryjące się w głębinach Atlantyku w oczekiwaniu na alianckie konwoje. Ale poza nimi, "Bismarckiem", "Grafem Spee" i "Tirpitzem" mało kto (za wyjątkiem profesorów zakochanych w zakurzonych rejestrach, archiwach oraz swoich grubych okularach i wyciągniętych swetrach jak również takich nerdów jak ja) słyszał o  niemieckich akcjach floty nawodnej w czasie IIWŚ. Bo, w sumie, cała część nawodna Kriegsmarine była pasmem klęsk - wypada kiepsko nawet w porównaniu do cesarskiej Hochseeflotte, która też jakoś specjalnie dobra nie była. Bismarck, najpotężniejszy pancernik w tej części świata posłało na dno lotnictwo (jak prawie wszystkie ciężkie okręty, które zatonęły w tej wojnie), Tirpitz przesiedział całą wojnę w Norwegii, strzelając do celu innego niż samoloty tylko raz (była to stacja meteorologiczna na Spitsbergenie), Grafa Spee zatopiła zaś jego własna załoga, a dowódca palnął sobie w łeb ze służbowego Lugera, kampania norweska z kolei pociągnęła za sobą stratę wielu okrętów, po której KM nigdy się już nie podniosła (o klimacie panującym w Kriegsmarine najlepiej świadczy fakt, że Hitler osobiście zażądał przechrzczenia pancernika kieszonkowego Deutschland na Lutzow, argumentując, że zatopienie okrętu o nazwie "Niemcy" będzie miało fatalne skutki dla morale.)
 W rezultacie niszczyciele i inna drobnica, która pozostała, nie wyściubiała nosa z portów, albo trzymała się w zasięgu wzroku od brzegu eskortując konwoje - w drugiej połowie wojny niemiecką marynarkę zredukowano do przybrzeżnej flotylli lekkich jednostek. Honor ratowały jedynie, podobnie jak w przypadku znajdującej się w podobnej sytuacji floty sowieckiej, kutry, ścigacze i kanonierki (o siłach lekkich kiedy indziej, bo to jeden z moich ulubionych tematów tej wojny) oraz okręty podwodne
Ale chyba najbardziej malowniczą ze wszystkich kompromitacji była niesławna operacja "Wikinger". Była ona chronologicznie pierwszą i jednym z tragikomicznych elementów przełomu 1939-1940, czyli okresu "dziwnej wojny"

Rzecz działa się 22 lutego 1940 roku. Na zachodnim froncie trwa "dziwna wojna", obie strony wystawiają transparenty z napisem "nie strzelajcie", a pilot bombowca RAF-u instruuje bombardiera, by paczki z ulotkami wyrzucał rozwiązane bo może kogoś zabić... No dobrze, bez żartów. W sztabie Gruppe West Kriegsmarine ukuto plan operacji rajdu na brytyjskie łowiska u wybrzeży Dogger Bank. Chciano napędzić nieco stracha brytyjskim rybakom, a ponadto zmusić Royal Navy do wydzielenia sił do osłony tego rejonu. W założeniu akcja prawie, że policyjna - ot, zatrzymać kilka trawlerów, przeszukać, puścić załogę z torbami w szalupie a biedny stateczek rozwalić z dział. Wszystko, rzecz jasna, według prawa międzynarodowego. Operacji nadano kryptonim "Wikinger" czyli "wiking". Do udziału w niej wyznaczono okręty typu 1934A, pierwsze niszczyciele z prawdziwego zdarzenia zbudowane w międzywojennych Niemczech.

O 6:20 z Wilhelmshaven wyszedł zespół, w składzie: Z1 Leberecht Maas, Z3 Max Schulz, Z4 Richard Beitzen Z16 Friedrich Eckholdt, Z13 Erich Koellner, i Z6 Theodor Riedel. Z1, który zamykał szyk, był pierwszym okrętem serii, i jednocześnie weteranem z Kampanii Wrześniowej, bowiem 3 września 1939 jako flagowiec kadm. Lutjensa brał udział w starciu z baterią helską oraz uziemionymi w tamtejszym porcie wojennym OORP Wicher i Gryf, gdzie został lekko uszkodzony. 
Dowództwo operacji objął kmdr. Fritz Berger. Pierwsze godziny rejsu upłynęły spokojnie. Pod wieczór panowała piękna pogoda, wiał lekki wiatr (3°B), jedynym kłopotem był świecący od rufy księżyc, oświetlajacy okręty. Zespół kierował się ku szerokiemu na 6Mm kanałowi w niemieckiej zagrodzie minowej, 
Heinkel He-111 z pułku Kampfgruppe 26, podobny do maszyny będącej przyczyną zagłady zespołu
 
Tymczasem w pobliżu operował samolot He-111 z pułku KG.26, który to pułk odpowiadał za zwalczanie żeglugi na Morzu Północnym i, w przeciwieństwie do Kriegsmarine, osiągał w tym znaczne sukcesy. Załoga maszyny składała się z nowicjuszy, nieprzywykłych do lotów nad morzem (było to ich drugie zadanie bojowe). Losy obu jednostek miały się wkrótce przeciąć z tragicznym skutkiem.

O 19.17 nad zespołem niemieckim przeleciał niezidentyfikowany dwumotorowiec, w rzeczywistości będący wyżej wymienionym He-111. Obawiając się, że dobrze widoczny w świetle księżyca kilwater zdradza ich pozycję, kmdr. Berger nakazał zwolnienie do 17 węzłów. O 19:20 samolot pojawił się ponownie. Tym razem Erich Koellner i Richard Beitzen zidentyfikowały go jako nieprzyjacielski i powitały ogniem z 20mm działek plot. Samolot odpowiedział seria z km-u. Dwadzieścia trzy minuty później (według innych relacji była to 19:44) zjawił się ponownie, zrzucając trzy bomby (według innych źródeł, przyczynkiem do wykonania ataku dla załogi Heinkla był nie ostrzał, a wcześniejsza błędna identyfikacja eskadry jako konwoju nieprzyjaciela.) Jedna z nich trafiła w Leberechta Maasa pomiędzy mostkiem a kominem. Z1 utracił sterowność i zaczął dryfować na pobliskie miny, które zmusiły zdążającego na pomoc Friedricha Eckholdta do zaniechania akcji ratunkowej. Berger polecił innym jednostkom trzymać kurs, by nie weszły na miny. 
O 19:56 samolot wrócił i zrzucił kolejne dwie bomby - obie celne. Leberecht Maas przełamał się na pół i zaczął tonąć. Ogłoszono alarm, a w szyk zespołu wkradła się panika. Na minę wszedł Max Schulz, co zostało w warunkach paniki zinterpretowane jako atak wrogiego okrętu podwodnego (nie był to pierwszy ani ostatni przypadek "przeciwpodwodnej paniki" w historii wojny morskiej). Zaraz później sygnalista na Theodore Riedel zameldował (prawdopodobnie, jak to w takich sytuacjach bywa, w wyniku sugestii) zameldował o śladzie torpedy. W tamtym momencie panował już kompletny chaos - o 20:09 niszczyciel zrzucił cztery bomby głębinowe, ale ich wybuchy uszkodziły instalację elektryczną i ster okrętu, przez co Z6 zaczął kręcić się w kółko. Z13 Erich Koellner rozpoczął manewr taranowania wynurzonego okrętu podwodnego nieprzyjaciela, którym okazał się... oderwany dziób Leberechta Maasa. Po prawie godzinie koszmaru, o 20:36 kmdr Berger nakazał odwrót do bazy. Zanim to się stało, Z13 zdążył jeszcze przez nieumiejętny manewr zatopić swoją własną motorówkę. 

W Wilhelmshaven podliczono straty. Stracono dwa nowoczesne niszczyciele, jeden został uszkodzony, zginęło 590 ludzi, a to wszystko, zanim załogi niszczycieli zdążyły choćby zobaczyć wroga. Był to bez wątpienia jeden z największych, jeśli nie największy blamaż Kriegsmarine, jeśli nie pod względem strat, to pod względem spektakularności. Przypadki podobnych katastrof zdarzały się już wcześniej - w 1893 roku w czasie manewrów doszło do kolizji pancerników HMS Victoria i HMS Camperdown, a w 1918 w czasie tzw. "Bitwy obok Wyspy May" w podobnych do operacji "Wikinger" okolicznościach Royal Navy straciła dwa okręty podwodne (nota bene należące do feralnego typu K, najbardziej nieudanych OP w historii wojen na morzu), z kolei US Navy straciła aż 7(!) niszczycieli, które pozderzały się przy Przylądku Honda (odsyłam do Wikipedii), japońskie krążowniki Mogami i Nachi zderzyły się zaś w boju pod Surigao. 
Mimo to, "Wikinger" pozostaje szczególna wśród kompromitacji - operacja, która miała podreperować reputację Kriegsmarine okazała się krachem tak doskonałym, że historiografia skaząła go na zapomnienie i sam dopiero niedawno dowiedziałem się o tym zdarzeniu. 

ŹRÓDŁA

Komentarze

Prześlij komentarz