Przejdź do głównej zawartości

Johnny, zwycięski Johnny - cz. 1

Przyszły wakacje, a więc mam wreszcie czas na pisanie. Po prawie roku wraca więc na bloga literatura piękna. Znowu lądujemy w Azji, ale tym razem na Malajach Brytyjskich, a konkretnie w Sarawaku - malajskiej części wyspy Borneo

Zapraszam do lektury i komentarzy oraz poprawek merytorycznych. Dzieło jest cały czas w fazie produkcji - to, co dostajecie dzisiaj to jakaś 1/7 tego, co już napisałem. Kolejne części będą się ukazywały, ale regularności nie obiecuję

A więc bierzcie wachlarze i wodę z lodem (bo kocyk i kakao to nie na naszą pogodę) i czytajcie!

*************************************************************************************

Kuching, Malaje, 1955 rok

Pociągnąłem do siebie dwie czerwone dźwignie i huk dwóch motorów Dakoty ucichł, uwalniając przestrzeń dla wielu innych dźwięków – szumu wiatru, szurania i tupania pasażerów gramolących się do wyjścia, głosu mojego drugiego pilota, Ahmeda Sipatro, uśmiechającego się do pasażerów i pozdrawiającego wysiadających raz po malajsku, raz w swoim charakterystycznym, krzykliwym angielskim, oraz dalekiego warkotu jakiejś awionetki, rozpoczynającej właśnie rozbieg po pasie lotniska w Kuchingu. Nie lubiłem ciszy. Nie lubiłem spokoju, ciszy i jakiejkolwiek sytuacji, gdy ilość bodźców spadała poniżej pewnego poziomu. Choć starannie tego unikałem i nigdy jeszcze mi się to nie zdarzyło, wiedziałem, że gdy zapanuje cisza i spokój, pustą przestrzeń wypełnią moje demony.
Wyłączyłem wszystko, zdjąłem słuchawki z okrytej szarą czupryną głowy. Jak ktoś w wieku czterdziestu lat może być prawie całkowicie siwy? Jeżeli przeżył to, co ja – jak najbardziej.
Starając się nie poobijać o gołe blachy i wystające wszędzie dźwignie i rączki, wygramoliłem się z kokpitu, zszedłem w dół, ku ogonowi, mijając rzędy czerwonych siedzeń z białymi zagłówkami, na których widniało logo mojej firmy – stylizowana, czerwona orchidea. Do ciemnego i nieco dusznego wnętrza Dakoty wpadało światło przez otwarte drzwi po lewej z tyłu. Przy drzwiach Ahmed żegnał właśnie ostatniego pasażera. Nie było ich wielu – tylko dwóch. Tak jak zresztą od dawna.
- Dziękujemy za lot z Sarawak Air Services i zapraszamy ponownie! - wyszczerzył się w uśmiechu do grubego Chińczyka z teczką w ręku, który niezgrabnie zszedł na płytę po rozkładanych schodkach.
Spojrzałem na Sipatrę. Choć oficjalnie podawał się za Malaja, łatwo było stwierdzić, że w porównaniu do reszty członków tego narodu jest wyższy i mocniej zbudowany. Gdy tylko przestawał się uśmiechać i obsługiwać pasażerów, z oczu jego zaczynała bić pewna specyficzna hardość i duma, której Malajom brakowało. Sipatro pochodził bowiem z ludu Iban, tubylczych mieszkańców Sarawaku. Urodził się w jednym z ibańskich długich domów, gdzieś w dolinie jednej z licznych rzek. Jako nastolatek łowił ryby z łodzi i polował. Pisać i czytać nauczył się dopiero w wojsku, w wieku prawie pełnoletnim. Chociaż zmienił imię i nazwisko, przyjął islam i „ucywilizował” się, dalej zachował typowe ibańskie cechy – dumę i porywczość. Biada temu, kto obraził by jego, albo mnie w jego obecności.
- Idź załatw paliwo na jutro – powiedziałem – Pójdę do biura i przejrzę papiery
- Tak – odpowiedział i, nie korzystając nawet z drabinki, zeskoczył na płytę i skierował się ku blaszanemu hangarowi. Ja zaś skierowałem swe kroki do terminalu. Gorąco było niemiłosierne, nawet jak na kilka stopni nad równikiem. To, w połączeniu z ciężkimi chmurami zwiastowało burzę.
Zatrzymałem się vis-a-vis drzwi do piętrowego, białego budynku ze szklanym klockiem wieży kontrolnej na dachu. Napis złotymi literami głosił „KUCHING AIRPORT”, a poniżej, nieco mniejszymi „BANDAR UDARA KUCHING”. Zegar na ścianie frontowej wskazywał piątą po południu.
Wiedziałem, że wizyta w biurze linii Sarawak Air Services leżącym w małym pokoiku na piętrze terminalu wcale nie poprawi mojego nastroju i nie zmyje chmurnych myśli, jakie krążyły mi po głowie od rana. Wyciągnąłem z kieszeni przepoconej koszuli papierośnicę i zapaliłem.
Wypaliwszy jednego papierosa, stwierdziłem, że i tak nie ma sensu przeciągać spotkania z nieuniknionym. Rzuciłem niedopałek na ziemię, splunąłem i wmaszerowałem do hallu. Skręciłem w bok, do drzwi z napisem „Prywatne”, wdrapałem się na piętro klatką schodową z gołego, nieprzyjemnie wilgotnego i oślizgłego betonu, po czy skręciłem w pierwsze drzwi po prawej.
- Dzień dobry, panie Johnny – usłyszałem, gdy tylko otworzyły się drzwi. Johnny. Nie pamiętam jak długo funkcjonowałem już pod tą nazwą. Żeby przypomnieć sobie, jak nazywam się naprawdę, musiałbym chyba zajrzeć do paszportu.
- Dobry, dobry, Liz – odpowiedziałem. Źródłem słów była bowiem piękna pół-Chinka Elizabeth Wang, moja sekretarka i księgowa w jednym. Podniosła wzrok znad księgi finansowej, zarzucając jednocześnie jedwabiste, czarne włosy za plecy. Jak tak piękna dziewczyna zgodziła się pracować za tak psie pieniądze, jakie mogłem jej zaoferować? Musiała utrzymywać się jeszcze z czegoś. Z czego? Wolałem nie wiedzieć i zresztą niebyt mnie to obchodziło.
- Co tam dzisiaj? - zagaiłem rozmowę, napełniając brudną szklankę wodą z syfonu, jedynego zbytku w całym biednie wyposażonym biurze. Wiedziałem jednak, że odpowiedź Liz nie przyniesie nic dobrego.
- Dziś byli tu już pan Smith i pan Laramie. A potem pan Kwong – poinformowała mnie, a jej ton głosu, zawierający w sobie lekki wyrzut, zdawał się mówić „to nie moje problemy, sam się nimi zajmij, jak w razie czego i tak sobie poradzę”
- O, nie, tylko nie pan Kwong! Osobiście?
Ta wiadomość dobiła mnie ostatecznie. O ile alkoholika Smitha i niezbyt bystrego Laramiego mogłem bajerować jeszcze długo, to pan Kwong to już wyższa półka. A w zasadzie najwyższa. Ktokolwiek prowadził jakiekolwiek interesy w Sarawaku, prędzej czy później musiał spotkać się z nazwiskiem Kwonga Shih – króla lichwiarzy. W jego mocy lądował każdy, komu (tak jak mojej linii) zaczynało się gorzej wieść. W swojej kieszeni miał administrację kolonialną, policję a nawet wojsko. Ja również musiałem się u niego zadłużyć. A kto raz wejdzie w moc pana Kwonga, ten już się nie wywinie.
- Niestety – Liz odpowiedziała tym samym tonem, z lekką nutką wyrzutu za obarczanie jej problemami i koniecznością obsługi nieprzyjemnych petentów – Spytał, kiedy pan będzie, bo chce pana widzieć.
- I co mu odpowiedziałaś?? - spytałem przerażony
- Zgodnie z umową, że został pan w Bintulu z powodu defektu maszyny i że będzie pan jutro.
- Uff – odetchnąłem z ulgą, choć wiedziałem, że ten jeden dzień mnie nie zbawi.
- Ale pamiętaj o swojej części! - natychmiast dodała Liz – Pięć szylingów od jednego okłamanego petenta!
- A żeby cię... - już zamierzałem odpowiedzieć, ale naraz moich uszu dobiegł hałas z korytarza i podniesione głosy, z których co najmniej jeden należał do Sipatry
Zaciekawiony wyszedłem na zewnątrz i ujrzałem czerwonego ze wściekłości grubego, wąsatego kierownika portu, którego Ahmed za wszelką cenę starał się powstrzymać przed wejściem na piętro.
- Mówię, że chcę rozmawiać z właścicielem!
- Właściciela teraz nie ma! No mówię, że go nie ma, dlaczego mnie pan nie słucha, lah! - Jeżeli Sipatro dodawał na końcu wypowiedzi owo malajskie lah, wskazywało to na najwyższy stopień wzburzenia
- Ach, tu pan jesteś, gagatku! - sapiący ze wściekłości wąsacz dostrzegł mnie, odepchnął Sipatrę (co nie należało do najłatwiejszych czynności) i wskazał na mnie palcem – To już będzie trzeci miesiąc, jak kupujesz benzynę na kredyt! Myślisz, że co ja, zbieram tę wachę z rzeki? Puścisz mnie z torbami!
Postanowiłem walczyć
- Ale spokojnie, na pewno coś wymyślimy – wymusiłem uśmiech i zwróciłem się z trudem wydobytym z siebie spokojnym głosem do Elizabeth – Panno Liz, może wody sodowej dla naszego gościa...
- A wiesz, jak długo zalegasz pan z czynszem za te klitkę? - Kierownik nie dał się zbić z tropu i pięścią walnął w drzwi do biura, tak, że leżące na górnej krawędzi drzwi paprochy i kurz spadły na podłogę – Dwa pieprzone miesiące! Co pan sobie myśli, że tu jest noclegownia?
Zamilkłem i spuściłem głowę. Kierownik był bowiem zbyt wściekły. Musiał się wykrzyczeć..
- Wiesz pan, ile mi pan jesteś winny? Pięćset funtów! Pięćset, rozumiesz pan! Jeżeli pojutrze nie dostanę tych pięciu stów, przyjdę tu znowu, ale tym razem z policją! Razem z Laramiem i Smithem puścimy cię z torbami! Wylądujesz w więzieniu! - I dalej wygrażając pięścią, zawrócił i skierował się z powrotem po schodach na dół
- Przepraszam, nie wiedziałem, że go znajdę akurat przy paliwie... - zaczął Ahmed
- Daj spokój – poklepałem go po ramieniu, siląc się na uśmiech, po czym zwróciłem się do Liz – Daj mi sprawozdanie finansowe z dzisiaj. Przejrzę w domu.

Gdy tylko po krótkiej wędrówce ulicami Kuchingu wszedłem do swojego mieszkanka na piętrze jednego z krytych blachą drewnianych domów, czarne chmury rzygnęły potokami tropikalnego deszczu. Ściekał po blaszanym okapie nad oknem, formując wodospad rozpryskujący się na okapie okna poniżej, a potem spadający na ulicę, którą płynęły strugi brązowej wody. Pełny najgorszych myśli otworzyłem dokumenty.
Brzmiały jak wyrok śmierci.
Dwa tysiące pięćset dwa funty długu, z czego tysiąc pięćset u Kwonga, i to z terminem spłaty najdalej za tydzień. A jeśli chodzi o dług u pana Kwonga można było się domyślać, że co najwyżej do jutra.
Podniosłem ciężki wzrok znad kartek i spojrzałem w dal. Co pocznę, ja, biedny weteran wojenny, jeżeli zabiorą mi latanie? Dotychczas tylko latanie ratowało mnie przed tropikalną chandrą, jaka niewątpliwie chwytała każdego białego w tych stronach. Gdy wojna się skończyła, straciłem sens życia. Wrócił mi go dopiero widok pierwszych kilkunastu pasażerów, wsiadających do mojej Dakoty. Latałem tam, gdzie dużym liniom się nie opłacało, do małych lądowisk w dżungli, gdzie dotrzeć można tylko łodzią albo samolotem. Pokonywałem setki mil, a widok uśmiechniętych podróżnych i punktualne przybycia według rozkładu stały się nowym sensem mojego życia. A później pojawiła się konkurencja. Wygryzła mnie z większości z tych kilku tras, które dawałem radę obsłużyć jednym samolotem. Musiałem się zadłużyć. I wygląda na to, że teraz naprawdę przyszedł koniec. Co teraz zrobię? Tylko trzymanie delikatnie wibrujących sterów ratowało mnie przed zamienieniem się w ciepły kawał gluta, leżący całymi dniami w łóżku, przed rozpiciem się.
I przed moimi demonami.
„No cóż” pomyślałem sarkastycznie „Może warto już teraz przywyknąć do nowej roli?”
Wstałem i otworzyłem obskurną szafkę z obłażącą politurą. Wyciągnąłem ze środka butelkę whisky, trzymaną na specjalne okazję. Wyjąłem też szklankę. „Na picie z gwinta przyjdzie jeszcze czas” pomyślałem, i już miałem otworzyć butelkę, zastanawiając się, czy lepiej wylądować w więzieniu za długi, czy spotkać z siepaczami Kwonga, gdy usłyszałem dzwonek do drzwi. Krótki terkot, nie natarczywy, ale delikatnie naciskający, bym szybko otworzył.

C. D. N.

Komentarze

  1. Ładny, dojrzały styl, plastyczne i kompetentne opisy, obiecująca intryga. Piszesz jak zawodowiec. Kto zadzwonił do drzwi Johnny'ego? Dziękuję i czekam na dalszy ciąg :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz