Przejdź do głównej zawartości

Johnny, zwycięski Johnny cz. 2

Choć w mojej sytuacji mogłem się spodziewać najwyżej kolejnego wierzyciela, względnie komornika pod eskortą policji z nakazem egzekucji, to postanowiłem otworzyć. Odstawiłem butelkę na stolik i poszedłem do drzwi. Zgrzytnął zamek i moim oczom ukazał się, ubrany w białą koszulę, beżowe spodnie i czarny kapelusz niemłody już, na oko pięćdziesięcioletni Azjata o rozczochranej, wychodzącej spod kapelusza czuprynie, głęboko osadzonych oczach i kanciastej twarzy. W rękach miał mokry, czarny parasol i okuty na rogach solidny neseser. Gdy go zobaczyłem, przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz
- Czego pan chce? – spytałem szorstko. Ton głosu, w połączeniu z moim niechlujnym wyglądem, rozpiętą do połowy koszulą i luźnym krawatem, musiały robić nieprzyjemne wrażenie, ale Azjata zdawał się nie robić sobie nic z mojej szorstkości
- Pan Johnny, jak mniemam? - ni to stwierdził, ni to spytał. Mówił po angielsku z silnym, japońskim akcentem, ale poprawnie i bezbłędnie – Przyszedłem złożyć panu pewną propozycję
Zawahałem się. Osobnik nie wyglądał na bandytę, ale nie budził pełnego zaufania. Ale cóż miałem do stracenia? Najdalej za tydzień i tak zawali się moje życie.
- Eh, no cóż, proszę wejść – westchnąłem i gestem zaprosiłem do środka. Azjata wszedł i usiadł w pokoju przy stoliku. Ja zająłem miejsce na krawędzi łóżka
- Kim pan jest i czego pan chce? - spytałem
- Nazywam się Takeo Yukishima – gdy usłyszałem owo nazwisko przeszedł mnie kolejny dreszcz. Wydawało mi się, że skądś znam tego Japończyka, choć nie wiedziałem skąd – Pan jest, o ile wiem, właścicielem firmy Sarawak Air Services, prawda?
- Tak – zanim zdążyłem dodać „już niedługo”, ugryzłem się w język.
- Potrzebuję pomocy w poszukiwaniach pewnego miejsca na południu, w pobliżu indonezyjskiej granicy. Czy byłby pan skłonny mi pomóc?
- Nie prowadzimy czarterów – odburknąłem
- Spokojnie – Japończyk cały czas mówił gładkim jak aksamit, wyrafinowanym tonem – Zwracam się do pana, bo wiem, że zapewni pan pełną dyskrecję, co w mojej sytuacji jest niezbędne. A poza tym, z tego co wiem, pańska obecna sytuacja jest zdecydowanie nie do pozazdroszczenia...
- Dobra, dobra - „Ten sukinkot wie zdecydowanie za dużo” dodałem w myślach – Dokąd dokładnie chce się pan dostać?
- Tego niestety nie mogę panu powiedzieć. Ale zapewniam, że...
- Mam lecieć w ciemno do dżungli? Panie, mnie zaraz zamknął za długi!
- ...że płaca będzie godziwa.
- Ile?
Japończyk sięgnął po neseser. Dostrzegłem, że ma szyfrowy zamek. Otworzył go i moim oczom ukazały się równe paczki dziesięciofuntowych banknotów. Oniemiałem
- Dziesięć tysięcy
- I...i-ile? - z trudem wyjąkałem
- Dziesięć tysięcy funtów. Nie przyszedłem tu dobijać targów, a jedynie zasygnalizować panu możliwość zarobku. Gdyby pan się zdecydował, to zabawię w Kuchingu jeszcze kilka dni – Japończyk kontynuował, wyraźnie zadowolony z mojej reakcji – Proszę się udać na Jalan Tengah pod numer 32a – to mówiąc, zamknął neseser, wstał i wyszedł, zostawiając mnie na łóżku w stanie absolutnego szoku. Przed oczami cały czas stały mi banknoty. Przecież to majątek! Można by spłacić wierzycieli, kupić nowy samolot, gdzie tam, dwa samoloty! Trzy! Otworzyć nowe trasy! Szkolić pilotów, mieć własne paliwo, stewardessy, pierwszą klasę, autobus dowożący pasażerów z miasta! Wynająć nowe biuro w centrum, reklamować się w gazetach i radiu!
Stopniowo szok ustępował, a na jego miejsce pojawiły się najpierw plany, co zrobić z pieniędzmi, a potem podejrzenia. Skąd ten człowiek wziął się w Kuchingu? Skąd ma tyle pieniędzy? Czy to bandyta? Inwestor naftowy? A może szpieg, który chce bym go zawiózł na miejsce spotkania, a potem zlikwiduje? I wreszcie, skąd ja go znam? To ostatnie nurtowało mnie szczególnie. Zacząłem zaglądać głęboko w pamięć.
Deszcz dalej bębnił o blachę. Zapanował spokój. Położyłem się na łóżku i sen począł zamykać mi oczy. I nagle, w pewnym momencie mnie olśniło.
Dawno tłumione wspomnienia uderzyły z siłą bomby atomowej


Trzynaście lat wcześniej

- Czerwony Lider, dorwałem jednego! - zatrzeszczało w słuchawkach hełmofonu
- Przyjąłem, Czerwona Dwójka – odpowiedziałem i dostrzegłem kątem oka, jak Zero z lewej strony formacji zaczyna dymić, przewraca się brzuchem do góry niczym martwa ryba i spada w płomieniach ku zamglonej dżungli Sarawaku, demonstrując czerwone słońca na skrzydłach. Pozostali dwaj Japończycy musieli już dostrzec śmierć swojego druha, a zatem i naszą obecność w pobliżu. Dowódca miał świetny pomysł, by zajść ich od dołu, ale teraz zaskoczenie diabli wzięli. Oba Zera poderwały do góry. Dodałem gazu i pochyliłem mojego Hurricane'a na lewe skrzydło, starając się wyjść dokładnie w momencie, w którym Japończycy będą wyrównywali i rzeczywiście, kiedy skręciłem już o prawie sto osiemdziesiąt stopni, jeden z nich nurkował właśnie ostro po wykonanej pętli. Nacisnąłem spust. O ćwierć sekundy za późno. Zielone kreski smugaczy przeszły tuż za ogonem Zera. Już zamierzałem pochylić maszynę, tym razem na prawo, i nurkować za uciekającym przeciwnikiem, ale nagle, jednocześnie z myślą „Dobra, ale gdzie jest ten drugi?” w słuchawkach rozległ się trzeszczący głos dowódcy „Czerwona Dwójka, uważaj!”
Znowu za późno. Odgłos pocisków prujących poszycie Hurricane'a, smród spalenizny. Okaleczony silnik kaszle, krztusi się, staje, rzygając na wiatrochron olejem. Śmigło przestaje się kręcić. Prędkość gwałtownie spada, ciśnienie oleju zero, ciśnienie paliwa zero, nie ma nawet sensu próbować ponownego rozruchu. Pociągnąłem rączkę gaśnicy, bo ostatnie, czego potrzebowałem to to, by olej i paliwo lejące się z poszatkowanego silnika znalazły jakąś iskrę.
- Czerwony Lider, tu Czerwona Jedynka, dostałem, spadam! - zgłosiłem
Hurricane pozbawiony silnika opadał w ciszy, naruszanej tylko gwizdem powietrza. Japończycy nie marnowali na mnie kul, wiedzieli, że i tak jestem już niegroźny. Przebijam chmury i oto moim oczom ukazują się szmaragdowo zielone góry północnego Borneo. W słuchawkach krzyki, wołania o pomoc, wreszcie cisza. Dorwali lidera. Gorączkowo rozglądałem się za miejscem, do lądowania, ale dookoła tylko drzewa, ani skrawka wolnej ziemi. Jestem coraz niżej – trzy tysiące, dwa i pół, wysokościomierz mieli cyfry. Zapadła decyzja – skaczę!
Sprawdzam jeszcze raz zapięcie spadochronu, otwieram owiewkę. Do środka wpada z gwizdem wiatr o prędkości stu mil na godzinę. Wypinam przewód tlenowy, słuchawki, laryngofon – skurczybyk nie chce wyjść, wreszcie – puścił. Z trudem pokonując opór wiatru podnoszę się na siedzeniu i wychylam. Prąd powietrza wyrywa mnie z kabiny, wszystko się kręci. Ciągnę rączkę spadochronu – trzask, szarpnięcie jakby ktoś mnie ciągnął za samochodem i oto zawisłem już pod białą czaszą, we wszechogarniającej ciszy. Dostrzegłem, jak mój samolot niknie na tle drzew, by po chwili wbić się w dżunglę i zakwitnąć pomarańczową kulą ognia.
Drzewa zbliżają się coraz bardziej, podciągnąłem nogi i zamknąłem oczy. Trzask gałęzi, zgrzyt rwanej czaszy, łomot, cisza.

Nie wiem, jak długo leżałem nieprzytomny na ziemi, nie mogło to jednak być zbyt długo, bo gdy się ocknąłem, było jeszcze jasno. Poczułem, że coś dotyka mojego policzka. Myśląc, że to jakaś gałąź albo robak, spróbowałem to coś odgarnąć. Ale wtedy zorientowałem się, że dotyka mnie ludzka ręka, zaś nade mną pochyla się żołnierz w, nieco niechlujnym i brudnym, ale brytyjskim mundurze i krzyczy
- Wstawaj, wstawaj, obudź się!

Niedługo później wszystko wyjaśniło się. Natrafiłem na, liczący może sto osób oddział, składający się z niedobitków kilkunastu rozbitych oddziałów, które pod dowództwem pewnego kapitana wyrwały się z japońskiego okrążenia pod Bandar Seri Begawan. Stanowili prawdziwą mieszaninę. Były wśród nich i oddziały z metropolii, i zielone turbany wojsk indyjskich, i niscy, ubrani w kapelusze z podgiętym rondem Gurkhowie, czołgiści bez czołgów, marynarze, policjanci, malajskie oddziały pomocnicze a nawet cywile. Byli w drodze od dwóch dni i wędrowali na południe, ku holenderskiej granicy, tam, gdzie jeszcze nie było Japończyków, zgodnie z ostatnim rozkazem, jaki wydał dowódca brygady zanim skonał.
I ja dołączyłem więc do tego dziwacznego pochodu i ruszyliśmy, na, mniej więcej (raczej mniej) określone południe, przez dżunglę, w nieznane.
Po kilku dniach skończyły nam się zapasy żywności, co niektórzy powitali z sarkastyczną ulgą, mówiąc, że lepiej umrzeć niż wcinać ciągle corned beef z sucharami. Padły pierwsze ofiary. Sierżant z pułku szkockiego umarł w męczarniach, gdy zjadł jakieś podejrzane owoce. Przewodzącego nam kapitana zmogła malaria. Dowodził z noszy, zrobionych z kijów i splecionych pnączy. Jedzenia raczej nam nie brakowało – na każdym kroku trafialiśmy na jakieś jadalne owoce, zastawialiśmy sidła nocami, czasami zastrzeliliśmy dziką świnię – ale z wodą bywało już krucho. Picie z błotnistych rzeczek albo deszczowych kałuż skutkowało czerwonką albo dyzenterią. Po deszczach wyroiły się moskity i po kilku dniach połowa kompanii cierpiała na malarię albo dengę. Chinina skończyła się pierwszego dnia epidemii. Mnie również nie ominęła denga – przez trzy dni majaczyłem w gorączce i cały czas odgrywałem od nowa scenę z dnia gdy mnie zestrzelono – wezwanie do maszyn, start, zaskoczenie japońskiego patrolu, bój, trafienie, skok ze spadochronem. Ponoć, jak mówili moi towarzysze, zacząłem też nagle jeść błoto z ziemi, krzycząc, że to pudding.
Padaliśmy jak muchy. Po pierwszych dziesięciu dniach ze stu zostało nas osiemdziesięciu, po kolejnych pięciu sześćdziesięciu. Pierwsi wykruszyli się biali – rosłe chłopaki z angielskich pastwisk i twardzi szkoccy górale umierali na tropikalne choroby, z braku wody, albo kładli się na ziemi z wyczerpania i nie wstawali już. Ale po krótkim czasie również Hindusi, Malajowie, a nawet odporni na niewygody Gurkhowie umierali. Nikt już nie wnikał, z jakiej przyczyny kto opuszcza ten świat. Zabijała ich ta przeklęta dżungla. Nie mieliśmy nawet siły zdobywać żywności – pod wieczór kładliśmy się na gołej ziemi i patrzyliśmy na soczyste owoce rosnące na gałęziach, nie mając siły ich zerwać.
Szliśmy dalej i dalej, wlokąc się noga za nogą, opierając na karabinach, w podartych strzępach mundurów i rozpadających się, gnijących butach, brudni, pokryci ropiejącymi ranami, pocięci przez owady.
Pewnej nocy kilku ocalałych jeszcze Szkotów podeszło do miejsca, gdzie leżał kapitan, przyłożyło mu lufę do głowy i zażądało, by natychmiast dał im jedzenie, wodę i poddał Japończykom. Nie wiedziałem, czy kierowała nimi zimna krew, czy szaleństwo głodowe i gorączka. Obezwładniono ich, zaś kapitan ogłosił, że za bunt zostają skazani na śmierć. O sądzie wojennym nie było nawet sensu mówić. Widziałem, jak tych pięciu wychudzonych biedaków ustawiano pod drzewem, a pluton egzekucyjny, który ledwo był w stanie utrzymać karabiny oddawał salwę za salwą. Kule zostawiały krwawą wyrwę, wbijając się w ciało, które bezładnie opadało na ziemię. Nikt nie wynosił trupów, dlatego kolejni padali na ciała poprzednich. Po trzeciej salwie jeden ze strzelających upuścił broń i osunął się na ziemię, by już nie wstać. Oddanie kilku strzałów wykończyło go na śmierć. Mnie, jako jednego z niewielu zdatnych jeszcze do czegokolwiek wyznaczono na jego miejsce. Zestrzeliłem już jeden samolot wroga, ale nigdy nie zabiłem nikogo, stojąc do niego twarzą w twarz. Nigdy nie zapomnę spojrzenia tego człowieka, który pewnie nawet nie wiedział, co robi. To wszystko jednak uświadomiłem sobie to dopiero później, a wtedy w dżungli robiłem wszystko mechaniczne. Gotuj, cel, pal, salwa, ładuj, gotuj, cel, pal, salwa, po krzyku.
Przez ten prawie miesiąc w dżungli mocno się zaprzyjaźniłem z jednym człowiekiem. Był to młodzieniec, dziecko prawie, nazywany przez wszystkich Percy. Człowiek, który, gdyby nie wojna, nigdy pewnie nie znalazł by się w wojsku. Cienki, cherlawy, rachityczny, blady i chorowity. Mundur wisiał na nim jak worek, hełm opadał na twarz, karabin wyglądał jak dąb przy patyku. Podtrzymywałem go na duchu, bo choć widziałem, jak stara się nawet w najtrudniejszych chwilach nie dać po sobie niczego poznać, to wiedziałem, że jest biedny, przerażony, wyczerpany i na skraju załamania. Kiedy dostał dengi, cały czas przy nim czuwałem, trzymałem za rękę. Jestem pewien, że gdyby nie ja, umarłby. Kiedy pewnego dnia wyruszyliśmy spod wodospadu, który w każdych innych okolicznościach uznałbym za cud natury, a wieczorem wróciliśmy pod dokładnie ten sam wodospad, po trwającym bite dziesięć godzin kółku, Percy zniknął nagle w lesie. Wiedziony przeczuciem, pobiegłem za nim i znalazłem go w momencie, kiedy zakładał sobie na szyję zawieszoną na gałęzi pętlę z własnego pasa. Nie namyślając się wiele, podbiegłem, trzasnąłem go z całej siły w policzek, aż mnie ręka zabolała i wrzasnąłem
- Co ty, do kurwy nędzy, wyprawiasz?
Pomogło. Otrzeźwiał.
Następnego dnia po buncie dotarliśmy do wioski. Gdy tylko dżungla rozstąpiła się, a naszym oczom ukazała się wielka pusta przestrzeń porośnięta trawą i zastawiona długimi domami krytymi strzechą oszaleliśmy z radości. Ruszyliśmy na wyścigi w dół wzgórza, na którym staliśmy, krzycząc, wiwatując, podrzucając do góry karabiny, hełmy i czapki.
Ale po chwili coś wydało mi się nie na miejscu. Plac był pusty. Ani żywej duszy. Biegnący stopniowo zatrzymywali się, zaczynali rozglądać z niedowierzaniem. Dostrzegłem, że na skraju wsi stoi murowany kościółek, a raczej jego zgliszcza, a przed nim maszt flagowy. U podnóża masztu holenderska flaga, ubłocona, podarta i pocięta bagnetami.
Stopniowo pojawili się ludzie. Same kobiety i dzieci poczęły wychodzić z długich domów. Patrzyły na nas podejrzliwym wzrokiem
- Ja ich znam, sir – odezwał się do mnie jeden z malajskich żołnierzy – To Dajakowie, sir. Spróbuję z nimi pomówić.
To mówiąc, podszedł do jednej z kobiet, trzymającej przy piersi dziecko, i odezwał się. Ta nic nie odpowiedziała. Dopiero, gdy powtórzył, odpowiedziała.
- Jesteśmy już w Indiach Holenderskich, sir – wyjaśnił Malaj – Ta wieś zwie się Longbawan. Holendrzy uciekli. Przyszli Japończycy. Wzięli całe jedzenie i zabili kilku mężczyzn, a przywódców klanów porwali. Reszta mężczyzn poszła za nimi odbić swoich ziomków, sir. Japończycy mówili, że wrócą jutro.
Trudno wyobrazić sobie głębie rozpaczy, jaką odczułem w tamtym momencie. A więc po to maszerowaliśmy, ginęliśmy, cierpieliśmy głód i choroby, rozstrzelaliśmy swoich towarzyszy broni, by teraz wpaść w łapy Japończyków? By pójść pod ścianę, albo w okrutną niewolę? Ukryłem twarz w dłoniach i zapłakałem, a łzy ściekały po mojej brudnej skórze, zostawiając jasne bruzdy. Nagle poczułem na plecach czyjeś dotknięcie i usłyszałem głos
- Nie płacz, Johnny. Skoro tak wyszło, to znaczy, że taki był nasz los. Pozostaje nam zabić tylu tych drani, ile się da.
Odwróciłem się. To był Percy. Z jego twarzy zniknęła chłopięcość i strach przed własnym cieniem. Była na niej tylko hardość i gotowość na śmierć. Zebrałem się w sobie, pogodziłem w myślach z losem i rzekłem
- Dobrze – po czym zwróciłem się do Malaja – Spytaj tę kobietę, gdzie jest droga, którą będą szli Japończycy.

Wieczorem zajęliśmy pozycję przy wąskiej, błotnistej ścieżce, biegnącej ze wsi na południe. W wiosce zamierzaliśmy zostawić jedynie kapitana, ale zanim wyruszyliśmy, zmarł. Ulokowaliśmy się na zakręcie, rozmieściliśmy trzy będące na naszym stanie karabiny maszynowe, tak, by wziąć kolumnę w krzyżowy ogień. Noc spędziliśmy na stanowiskach. Część pisała na skrawkach papieru listy do rodzin, i ukrywała je w pustych łuskach po nabojach, by nie zalała ich krew. O wschodzie słońca szturchnął mnie żołnierz, leżący obok mnie
- Obudź się! Idą!
Przetarłem oczy, odwróciłem się z pleców na brzuch i wytężyłem wzrok. W porannej ciszy z daleka słychać było dziesiątki głosów śpiewających monotonną, wojskową pieśń w języku japońskim, której wtórował odgłos kroków. Po chwili zza zakrętu wyłoniło się czoło kolumny. Nie wyglądali zupełnie, jakby szli na wojnie. Maszerowali trójkami, dziarsko, równo, z oporządzeniem czystym i równym co do milimetra, z bagnetami błyszczącymi w słońcu. Jakże różni byli od nas, brudnych, obdartych, przewiązanych krwawymi bandażami.
Uwaga! - poleciłem prawie szeptem, po czym, już głośno, tak, że aż niektórzy z Japończyków obejrzeli się, krzyknąłem – Ognia!
Naraz dziesiątki luf plunęły ogniem. Celowniczy Brena leżący obok mnie nacisnął spust i począł siać gęstymi seriami. Poleciały granaty, rozrywając się i wzbijając czarne fontanny ziemi. Przez to wszystko przebiły się gwizdki i okrzyki japońskich oficerów.
Po chwilowej rozsypce Japończycy zebrali się i ruszyli do ataku, zostawiając na drodze trupy kilkudziesięciu swoich towarzyszy broni. Ich przewaga liczebna była miażdżąca. Likwidowali jeden punkt oporu za drugim. Na drodze rozłożyli moździerze i rozpoczęli ostrzał wzgórza. Kilkunastu, w tym ja, ostrzeliwując się z karabinu, wycofało się wyżej, pod górę. Skryłem się za jakimś obalonym drzewem, oparłem oń broń. Wybuch granatu moździerzowego zabił kilku naszych, biegnących by ukryć się razem ze mną. Pierwszy japoński żołnierz wybiegł na pustą przestrzeń przed moją kryjówką. Nacisnąłem spust, odrzut kopnął mnie w bark, Japończyk zatoczył się i zwalił z krzykiem na ziemię. Kolejny wybiegł za nim. Już miałem wystrzelić, gdy naraz podmuch wybuchu obalił mnie na ziemię, za pień. W uszach miałem tylko pisk, przeraźliwie bolał mnie tył głowy, rozmazał mi się wzrok. Japoński żołnierz, z rozciętym, krwawiącym czołem i żądzą mordu i zemsty za zabitych ziomków w oczach przesadził pniaka i ruszył na mnie z bagnetem. Nagle usłyszałem za sobą przeraźliwy, piskliwy okrzyk.
Percy, uzbrojony jedynie we własne pięści, rzucił się na Japończyka, przewrócił go i obaj wylądowali poza zasięgiem mojego wzroku, po drugiej stronie pnia. Dobiegły mnie odgłosy kotłowaniny. Począłem się podnosić, ręką odszukałem karabin i już chciałem go chwycić, ale naraz kolejny japoński żołnierz podbiegł do mnie, docisnął wojskowym, podkutym butem do ziemi i wymierzył w moją szyję długim, lśniącym bagnetem. Poczułem na gardle zimno stali.
No dalej” pomyślałem „Pchnij. Koniec i już”
Ale nie pchnął.
Przybiegli kolejni, brutalnie zerwali mnie z ziemi, w głowie uderzył piekielny ból. Spojrzałem w prawo. Na polanie przed moim pniakiem leżał Percy, opierając się na łokciach, blady z przerażenia. Przed nim stało, trzymając się pod boki, dwóch oficerów z mieczami samurajskimi przy pasach. Jeden z nich wydobył ze zgrzytem broń z pochwy, na co drugi powiedział coś gwałtownie, ale ten pierwszy zrugał go i odepchnął. Dwóch żołnierzy podniosło Percy'ego, ułożyło go na klęczkach z opuszczoną głową. Oficer wziął zamach
- Nieee! - krzyknąłem i zamknąłem oczy.
Świst klingi przeciął powietrze.
Coś głucho uderzyło o ziemię
Straciłem przytomność

Komentarze