Choć w mojej sytuacji mogłem się spodziewać najwyżej kolejnego
wierzyciela, względnie komornika pod eskortą policji z nakazem
egzekucji, to postanowiłem otworzyć. Odstawiłem butelkę na stolik
i poszedłem do drzwi. Zgrzytnął zamek i moim oczom ukazał się,
ubrany w białą koszulę, beżowe spodnie i czarny kapelusz niemłody
już, na oko pięćdziesięcioletni Azjata o rozczochranej,
wychodzącej spod kapelusza czuprynie, głęboko osadzonych oczach i
kanciastej twarzy. W rękach miał mokry, czarny parasol i okuty na
rogach solidny neseser. Gdy go zobaczyłem, przeszedł mnie
nieprzyjemny dreszcz
- Czego pan chce? – spytałem szorstko. Ton głosu, w połączeniu
z moim niechlujnym wyglądem, rozpiętą do połowy koszulą i luźnym
krawatem, musiały robić nieprzyjemne wrażenie, ale Azjata zdawał
się nie robić sobie nic z mojej szorstkości
- Pan Johnny, jak mniemam? - ni to stwierdził, ni to spytał. Mówił
po angielsku z silnym, japońskim akcentem, ale poprawnie i
bezbłędnie – Przyszedłem złożyć panu pewną propozycję
Zawahałem się. Osobnik nie wyglądał na bandytę, ale nie budził
pełnego zaufania. Ale cóż miałem do stracenia? Najdalej za
tydzień i tak zawali się moje życie.
- Eh, no cóż, proszę wejść – westchnąłem i gestem zaprosiłem
do środka. Azjata wszedł i usiadł w pokoju przy stoliku. Ja
zająłem miejsce na krawędzi łóżka
- Kim pan jest i czego pan chce? - spytałem
-
Nazywam się Takeo Yukishima – gdy usłyszałem owo nazwisko
przeszedł mnie kolejny dreszcz. Wydawało mi się, że skądś znam
tego Japończyka, choć nie wiedziałem skąd – Pan jest, o ile
wiem, właścicielem firmy Sarawak
Air Services, prawda?
- Tak – zanim zdążyłem dodać „już niedługo”, ugryzłem
się w język.
- Potrzebuję pomocy w poszukiwaniach pewnego miejsca na południu, w
pobliżu indonezyjskiej granicy. Czy byłby pan skłonny mi pomóc?
- Nie prowadzimy czarterów – odburknąłem
- Spokojnie – Japończyk cały czas mówił gładkim jak aksamit,
wyrafinowanym tonem – Zwracam się do pana, bo wiem, że zapewni
pan pełną dyskrecję, co w mojej sytuacji jest niezbędne. A poza
tym, z tego co wiem, pańska obecna sytuacja jest zdecydowanie nie do
pozazdroszczenia...
- Dobra, dobra - „Ten sukinkot wie zdecydowanie za dużo” dodałem
w myślach – Dokąd dokładnie chce się pan dostać?
- Tego niestety nie mogę panu powiedzieć. Ale zapewniam, że...
- Mam
lecieć w ciemno do dżungli? Panie, mnie zaraz zamknął za długi!
-
...że płaca będzie godziwa.
-
Ile?
Japończyk
sięgnął po neseser. Dostrzegłem, że ma szyfrowy zamek. Otworzył
go i moim oczom ukazały się równe paczki dziesięciofuntowych
banknotów. Oniemiałem
-
Dziesięć tysięcy
-
I...i-ile? - z trudem wyjąkałem
- Dziesięć tysięcy funtów. Nie przyszedłem tu dobijać targów,
a jedynie zasygnalizować panu możliwość zarobku. Gdyby pan się
zdecydował, to zabawię w Kuchingu jeszcze kilka dni – Japończyk
kontynuował, wyraźnie zadowolony z mojej reakcji – Proszę się
udać na Jalan Tengah pod numer 32a – to mówiąc, zamknął
neseser, wstał i wyszedł, zostawiając mnie na łóżku w stanie
absolutnego szoku. Przed oczami cały czas stały mi banknoty.
Przecież to majątek! Można by spłacić wierzycieli, kupić nowy
samolot, gdzie tam, dwa samoloty! Trzy! Otworzyć nowe trasy! Szkolić
pilotów, mieć własne paliwo, stewardessy, pierwszą klasę,
autobus dowożący pasażerów z miasta! Wynająć nowe biuro w
centrum, reklamować się w gazetach i radiu!
Stopniowo szok ustępował, a na jego miejsce pojawiły się najpierw
plany, co zrobić z pieniędzmi, a potem podejrzenia. Skąd ten
człowiek wziął się w Kuchingu? Skąd ma tyle pieniędzy? Czy to
bandyta? Inwestor naftowy? A może szpieg, który chce bym go zawiózł
na miejsce spotkania, a potem zlikwiduje? I wreszcie, skąd ja go
znam? To ostatnie nurtowało mnie szczególnie. Zacząłem zaglądać
głęboko w pamięć.
Deszcz dalej bębnił o blachę. Zapanował spokój. Położyłem się
na łóżku i sen począł zamykać mi oczy. I nagle, w pewnym
momencie mnie olśniło.
Dawno tłumione wspomnienia uderzyły z siłą bomby atomowej
Trzynaście
lat wcześniej
-
Czerwony Lider, dorwałem jednego! - zatrzeszczało w słuchawkach
hełmofonu
-
Przyjąłem, Czerwona Dwójka – odpowiedziałem i dostrzegłem
kątem oka, jak Zero z lewej strony formacji zaczyna dymić,
przewraca się brzuchem do góry niczym martwa ryba i spada w
płomieniach ku zamglonej dżungli Sarawaku, demonstrując czerwone
słońca na skrzydłach. Pozostali dwaj Japończycy musieli już
dostrzec śmierć swojego druha, a zatem i naszą obecność w
pobliżu. Dowódca miał świetny pomysł, by zajść ich od dołu,
ale teraz zaskoczenie diabli wzięli. Oba Zera poderwały do góry.
Dodałem gazu i pochyliłem mojego Hurricane'a na lewe skrzydło,
starając się wyjść dokładnie w momencie, w którym Japończycy
będą wyrównywali i rzeczywiście, kiedy skręciłem już o prawie
sto osiemdziesiąt stopni, jeden z nich nurkował właśnie ostro po
wykonanej pętli. Nacisnąłem spust. O ćwierć sekundy za późno.
Zielone kreski smugaczy przeszły tuż za ogonem Zera. Już
zamierzałem pochylić maszynę, tym razem na prawo, i nurkować za
uciekającym przeciwnikiem, ale nagle, jednocześnie z myślą
„Dobra, ale gdzie jest ten drugi?” w słuchawkach rozległ się
trzeszczący głos dowódcy „Czerwona Dwójka, uważaj!”
Znowu
za późno. Odgłos pocisków prujących poszycie Hurricane'a, smród
spalenizny. Okaleczony silnik kaszle, krztusi się, staje, rzygając
na wiatrochron olejem. Śmigło przestaje się kręcić. Prędkość
gwałtownie spada, ciśnienie oleju zero, ciśnienie paliwa zero, nie
ma nawet sensu próbować ponownego rozruchu. Pociągnąłem rączkę
gaśnicy, bo ostatnie, czego potrzebowałem to to, by olej i paliwo
lejące się z poszatkowanego silnika znalazły jakąś iskrę.
-
Czerwony Lider, tu Czerwona Jedynka, dostałem, spadam! - zgłosiłem
Hurricane
pozbawiony silnika opadał w ciszy, naruszanej tylko gwizdem
powietrza. Japończycy nie marnowali na mnie kul, wiedzieli, że i
tak jestem już niegroźny. Przebijam chmury i oto moim oczom ukazują
się szmaragdowo zielone góry północnego Borneo. W słuchawkach
krzyki, wołania o pomoc, wreszcie cisza. Dorwali lidera. Gorączkowo
rozglądałem się za miejscem, do lądowania, ale dookoła tylko
drzewa, ani skrawka wolnej ziemi. Jestem coraz niżej – trzy
tysiące, dwa i pół, wysokościomierz mieli cyfry. Zapadła decyzja
– skaczę!
Sprawdzam
jeszcze raz zapięcie spadochronu, otwieram owiewkę. Do środka
wpada z gwizdem wiatr o prędkości stu mil na godzinę. Wypinam
przewód tlenowy, słuchawki, laryngofon – skurczybyk nie chce
wyjść, wreszcie – puścił. Z trudem pokonując opór wiatru
podnoszę się na siedzeniu i wychylam. Prąd powietrza wyrywa mnie z
kabiny, wszystko się kręci. Ciągnę rączkę spadochronu –
trzask, szarpnięcie jakby ktoś mnie ciągnął za samochodem i oto
zawisłem już pod białą czaszą, we wszechogarniającej ciszy.
Dostrzegłem, jak mój samolot niknie na tle drzew, by po chwili wbić
się w dżunglę i zakwitnąć pomarańczową kulą ognia.
Drzewa
zbliżają się coraz bardziej, podciągnąłem nogi i zamknąłem
oczy. Trzask gałęzi, zgrzyt rwanej czaszy, łomot, cisza.
Nie
wiem, jak długo leżałem nieprzytomny na ziemi, nie mogło to
jednak być zbyt długo, bo gdy się ocknąłem, było jeszcze jasno.
Poczułem, że coś dotyka mojego policzka. Myśląc, że to jakaś
gałąź albo robak, spróbowałem to coś odgarnąć. Ale wtedy
zorientowałem się, że dotyka mnie ludzka ręka, zaś nade mną
pochyla się żołnierz w, nieco niechlujnym i brudnym, ale
brytyjskim mundurze i krzyczy
-
Wstawaj, wstawaj, obudź się!
Niedługo
później wszystko wyjaśniło się. Natrafiłem na, liczący może
sto osób oddział, składający się z niedobitków kilkunastu
rozbitych oddziałów, które pod dowództwem pewnego kapitana
wyrwały się z japońskiego okrążenia pod Bandar Seri Begawan.
Stanowili prawdziwą mieszaninę. Były wśród nich i oddziały z
metropolii, i zielone turbany wojsk indyjskich, i niscy, ubrani w
kapelusze z podgiętym rondem Gurkhowie, czołgiści bez czołgów,
marynarze, policjanci, malajskie oddziały pomocnicze a nawet cywile.
Byli w drodze od dwóch dni i wędrowali na południe, ku
holenderskiej granicy, tam, gdzie jeszcze nie było Japończyków,
zgodnie z ostatnim rozkazem, jaki wydał dowódca brygady zanim
skonał.
I
ja dołączyłem więc do tego dziwacznego pochodu i ruszyliśmy, na,
mniej więcej (raczej mniej) określone południe, przez dżunglę, w
nieznane.
Po
kilku dniach skończyły nam się zapasy żywności, co niektórzy
powitali z sarkastyczną ulgą, mówiąc, że lepiej umrzeć niż
wcinać ciągle corned beef
z sucharami. Padły pierwsze ofiary. Sierżant z pułku szkockiego
umarł w męczarniach, gdy zjadł jakieś podejrzane owoce.
Przewodzącego nam kapitana zmogła malaria. Dowodził z noszy,
zrobionych z kijów i splecionych pnączy. Jedzenia raczej nam nie
brakowało – na każdym kroku trafialiśmy na jakieś jadalne
owoce, zastawialiśmy sidła nocami, czasami zastrzeliliśmy dziką
świnię – ale z wodą bywało już krucho. Picie z błotnistych
rzeczek albo deszczowych kałuż skutkowało czerwonką albo
dyzenterią. Po deszczach wyroiły się moskity i po kilku dniach
połowa kompanii cierpiała na malarię albo dengę. Chinina
skończyła się pierwszego dnia epidemii. Mnie również nie ominęła
denga – przez trzy dni majaczyłem w gorączce i cały czas
odgrywałem od nowa scenę z dnia gdy mnie zestrzelono – wezwanie
do maszyn, start, zaskoczenie japońskiego patrolu, bój, trafienie,
skok ze spadochronem. Ponoć, jak mówili moi towarzysze, zacząłem
też nagle jeść błoto z ziemi, krzycząc, że to pudding.
Padaliśmy
jak muchy. Po pierwszych dziesięciu dniach ze stu zostało nas
osiemdziesięciu, po kolejnych pięciu sześćdziesięciu. Pierwsi
wykruszyli się biali – rosłe chłopaki z angielskich pastwisk i
twardzi szkoccy górale umierali na tropikalne choroby, z braku wody,
albo kładli się na ziemi z wyczerpania i nie wstawali już. Ale po
krótkim czasie również Hindusi, Malajowie, a nawet odporni na
niewygody Gurkhowie umierali. Nikt już nie wnikał, z jakiej
przyczyny kto opuszcza ten świat. Zabijała ich ta przeklęta
dżungla. Nie mieliśmy nawet siły zdobywać żywności – pod
wieczór kładliśmy się na gołej ziemi i patrzyliśmy na soczyste
owoce rosnące na gałęziach, nie mając siły ich zerwać.
Szliśmy
dalej i dalej, wlokąc się noga za nogą, opierając na karabinach,
w podartych strzępach mundurów i rozpadających się, gnijących
butach, brudni, pokryci ropiejącymi ranami, pocięci przez owady.
Pewnej
nocy kilku ocalałych jeszcze Szkotów podeszło do miejsca, gdzie
leżał kapitan, przyłożyło mu lufę do głowy i zażądało, by
natychmiast dał im jedzenie, wodę i poddał Japończykom. Nie
wiedziałem, czy kierowała nimi zimna krew, czy szaleństwo głodowe
i gorączka. Obezwładniono ich, zaś kapitan ogłosił, że za bunt
zostają skazani na śmierć. O sądzie wojennym nie było nawet
sensu mówić. Widziałem, jak tych pięciu wychudzonych biedaków
ustawiano pod drzewem, a pluton egzekucyjny, który ledwo był w
stanie utrzymać karabiny oddawał salwę za salwą. Kule zostawiały
krwawą wyrwę, wbijając się w ciało, które bezładnie opadało
na ziemię. Nikt nie wynosił trupów, dlatego kolejni padali na
ciała poprzednich. Po trzeciej salwie jeden ze strzelających
upuścił broń i osunął się na ziemię, by już nie wstać.
Oddanie kilku strzałów wykończyło go na śmierć. Mnie, jako
jednego z niewielu zdatnych jeszcze do czegokolwiek wyznaczono na
jego miejsce. Zestrzeliłem już jeden samolot wroga, ale nigdy nie
zabiłem nikogo, stojąc do niego twarzą w twarz. Nigdy nie zapomnę
spojrzenia tego człowieka, który pewnie nawet nie wiedział, co
robi. To wszystko jednak uświadomiłem sobie to dopiero później, a
wtedy w dżungli robiłem wszystko mechaniczne. Gotuj, cel, pal,
salwa, ładuj, gotuj, cel, pal, salwa, po krzyku.
Przez
ten prawie miesiąc w dżungli mocno się zaprzyjaźniłem z jednym
człowiekiem. Był to młodzieniec, dziecko prawie, nazywany przez
wszystkich Percy. Człowiek, który, gdyby nie wojna, nigdy pewnie
nie znalazł by się w wojsku. Cienki, cherlawy, rachityczny, blady i
chorowity. Mundur wisiał na nim jak worek, hełm opadał na twarz,
karabin wyglądał jak dąb przy patyku. Podtrzymywałem go na duchu,
bo choć widziałem, jak stara się nawet w najtrudniejszych chwilach
nie dać po sobie niczego poznać, to wiedziałem, że jest biedny,
przerażony, wyczerpany i na skraju załamania. Kiedy dostał dengi,
cały czas przy nim czuwałem, trzymałem za rękę. Jestem pewien,
że gdyby nie ja, umarłby. Kiedy pewnego dnia wyruszyliśmy spod
wodospadu, który w każdych innych okolicznościach uznałbym za cud
natury, a wieczorem wróciliśmy pod dokładnie ten sam wodospad, po
trwającym bite dziesięć godzin kółku, Percy zniknął nagle w
lesie. Wiedziony przeczuciem, pobiegłem za nim i znalazłem go w
momencie, kiedy zakładał sobie na szyję zawieszoną na gałęzi
pętlę z własnego pasa. Nie namyślając się wiele, podbiegłem,
trzasnąłem go z całej siły w policzek, aż mnie ręka zabolała i
wrzasnąłem
-
Co ty, do kurwy nędzy, wyprawiasz?
Pomogło.
Otrzeźwiał.
Następnego
dnia po buncie dotarliśmy do wioski. Gdy tylko dżungla rozstąpiła
się, a naszym oczom ukazała się wielka pusta przestrzeń
porośnięta trawą i zastawiona długimi domami krytymi strzechą
oszaleliśmy z radości. Ruszyliśmy na wyścigi w dół wzgórza, na
którym staliśmy, krzycząc, wiwatując, podrzucając do góry
karabiny, hełmy i czapki.
Ale
po chwili coś wydało mi się nie na miejscu. Plac był pusty. Ani
żywej duszy. Biegnący stopniowo zatrzymywali się, zaczynali
rozglądać z niedowierzaniem. Dostrzegłem, że na skraju wsi stoi
murowany kościółek, a raczej jego zgliszcza, a przed nim maszt
flagowy. U podnóża masztu holenderska flaga, ubłocona, podarta i
pocięta bagnetami.
Stopniowo
pojawili się ludzie. Same kobiety i dzieci poczęły wychodzić z
długich domów. Patrzyły na nas podejrzliwym wzrokiem
-
Ja ich znam, sir – odezwał się do mnie jeden z malajskich
żołnierzy – To Dajakowie, sir. Spróbuję z nimi pomówić.
To
mówiąc, podszedł do jednej z kobiet, trzymającej przy piersi
dziecko, i odezwał się. Ta nic nie odpowiedziała. Dopiero, gdy
powtórzył, odpowiedziała.
-
Jesteśmy już w Indiach Holenderskich, sir – wyjaśnił Malaj –
Ta wieś zwie się Longbawan. Holendrzy uciekli. Przyszli Japończycy.
Wzięli całe jedzenie i zabili kilku mężczyzn, a przywódców
klanów porwali. Reszta mężczyzn poszła za nimi odbić swoich
ziomków, sir. Japończycy mówili, że wrócą jutro.
Trudno
wyobrazić sobie głębie rozpaczy, jaką odczułem w tamtym
momencie. A więc po to maszerowaliśmy, ginęliśmy, cierpieliśmy
głód i choroby, rozstrzelaliśmy swoich towarzyszy broni, by teraz
wpaść w łapy Japończyków? By pójść pod ścianę, albo w
okrutną niewolę? Ukryłem twarz w dłoniach i zapłakałem, a łzy
ściekały po mojej brudnej skórze, zostawiając jasne bruzdy. Nagle
poczułem na plecach czyjeś dotknięcie i usłyszałem głos
-
Nie płacz, Johnny. Skoro tak wyszło, to znaczy, że taki był nasz
los. Pozostaje nam zabić tylu tych drani, ile się da.
Odwróciłem
się. To był Percy. Z jego twarzy zniknęła chłopięcość i
strach przed własnym cieniem. Była na niej tylko hardość i
gotowość na śmierć. Zebrałem się w sobie, pogodziłem w
myślach z losem i rzekłem
-
Dobrze – po czym zwróciłem się do Malaja – Spytaj tę kobietę,
gdzie jest droga, którą będą szli Japończycy.
Wieczorem
zajęliśmy pozycję przy wąskiej, błotnistej ścieżce, biegnącej
ze wsi na południe. W wiosce zamierzaliśmy zostawić jedynie
kapitana, ale zanim wyruszyliśmy, zmarł. Ulokowaliśmy się na
zakręcie, rozmieściliśmy trzy będące na naszym stanie karabiny
maszynowe, tak, by wziąć kolumnę w krzyżowy ogień. Noc
spędziliśmy na stanowiskach. Część pisała na skrawkach papieru
listy do rodzin, i ukrywała je w pustych łuskach po nabojach, by
nie zalała ich krew. O wschodzie słońca szturchnął mnie
żołnierz, leżący obok mnie
-
Obudź się! Idą!
Przetarłem
oczy, odwróciłem się z pleców na brzuch i wytężyłem wzrok. W
porannej ciszy z daleka słychać było dziesiątki głosów
śpiewających monotonną, wojskową pieśń w języku japońskim,
której wtórował odgłos kroków. Po chwili zza zakrętu wyłoniło
się czoło kolumny. Nie wyglądali zupełnie, jakby szli na wojnie.
Maszerowali trójkami, dziarsko, równo, z oporządzeniem czystym i
równym co do milimetra, z bagnetami błyszczącymi w słońcu. Jakże
różni byli od nas, brudnych, obdartych, przewiązanych krwawymi
bandażami.
Uwaga!
- poleciłem prawie szeptem, po czym, już głośno, tak, że aż
niektórzy z Japończyków obejrzeli się, krzyknąłem – Ognia!
Naraz
dziesiątki luf plunęły ogniem. Celowniczy Brena leżący obok mnie
nacisnął spust i począł siać gęstymi seriami. Poleciały
granaty, rozrywając się i wzbijając czarne fontanny ziemi. Przez
to wszystko przebiły się gwizdki i okrzyki japońskich oficerów.
Po
chwilowej rozsypce Japończycy zebrali się i ruszyli do ataku,
zostawiając na drodze trupy kilkudziesięciu swoich towarzyszy
broni. Ich przewaga liczebna była miażdżąca. Likwidowali jeden
punkt oporu za drugim. Na drodze rozłożyli moździerze i rozpoczęli
ostrzał wzgórza. Kilkunastu, w tym ja, ostrzeliwując się z
karabinu, wycofało się wyżej, pod górę. Skryłem się za jakimś
obalonym drzewem, oparłem oń broń. Wybuch granatu moździerzowego
zabił kilku naszych, biegnących by ukryć się razem ze mną.
Pierwszy japoński żołnierz wybiegł na pustą przestrzeń przed
moją kryjówką. Nacisnąłem spust, odrzut kopnął mnie w bark,
Japończyk zatoczył się i zwalił z krzykiem na ziemię. Kolejny
wybiegł za nim. Już miałem wystrzelić, gdy naraz podmuch wybuchu
obalił mnie na ziemię, za pień. W uszach miałem tylko pisk,
przeraźliwie bolał mnie tył głowy, rozmazał mi się wzrok.
Japoński żołnierz, z rozciętym, krwawiącym czołem i żądzą
mordu i zemsty za zabitych ziomków w oczach przesadził pniaka i
ruszył na mnie z bagnetem. Nagle usłyszałem za sobą przeraźliwy,
piskliwy okrzyk.
Percy,
uzbrojony jedynie we własne pięści, rzucił się na Japończyka,
przewrócił go i obaj wylądowali poza zasięgiem mojego wzroku, po
drugiej stronie pnia. Dobiegły mnie odgłosy kotłowaniny. Począłem
się podnosić, ręką odszukałem karabin i już chciałem go
chwycić, ale naraz kolejny japoński żołnierz podbiegł do mnie,
docisnął wojskowym, podkutym butem do ziemi i wymierzył w moją
szyję długim, lśniącym bagnetem. Poczułem na gardle zimno stali.
„No
dalej” pomyślałem „Pchnij. Koniec i już”
Ale
nie pchnął.
Przybiegli
kolejni, brutalnie zerwali mnie z ziemi, w głowie uderzył piekielny
ból. Spojrzałem w prawo. Na polanie przed moim pniakiem leżał
Percy, opierając się na łokciach, blady z przerażenia. Przed nim
stało, trzymając się pod boki, dwóch oficerów z mieczami
samurajskimi przy pasach. Jeden z nich wydobył ze zgrzytem broń z
pochwy, na co drugi powiedział coś gwałtownie, ale ten pierwszy
zrugał go i odepchnął. Dwóch żołnierzy podniosło Percy'ego,
ułożyło go na klęczkach z opuszczoną głową. Oficer wziął
zamach
-
Nieee! - krzyknąłem i zamknąłem oczy.
Świst
klingi przeciął powietrze.
Coś
głucho uderzyło o ziemię
Straciłem
przytomność
Komentarze
Prześlij komentarz