Przejdź do głównej zawartości

Johnny, zwycięski Johnny - cz. 3

Kuching, Malaje, 1955 rok

Obudziłem się zlany potem. Była już noc, a deszcz przestał lać. Zerwałem się na równe nogi, dopadłem butelki whisky stojącej na stoliku, drżącymi rękami otworzyłem ją i pociągnąłem długi łyk. Zakręciło mi się w głowie, ale wiedziałem, że to nie wystarczy.
Hotel International, mimo swojej nazwy sugerującej międzynarodowy poziom, był w rzeczywistości podrzędną, brudną speluną, miejscem, gdzie zbierali się hazardziści, zbiry do wynajęcia i prostytutki, gdzie dokonywano nielegalnych transakcji i spiskowano.
I miejscem, gdzie można było się tanio napić.
Gdy pchnąłem drzwi do lobby, w twarz buchnęło mi gorące powietrze, wypełnione zapachem spoconych ciał, tytoniu i alkoholu, mieszane powoli przez kręcące się pod sufitem wiatraki.
Kiedy wparowałem do środka, z obłędem w oczach, ubrany w opadające spodnie, rozpiętą koszulę ukazującą brudny podkoszulek i luźny, wygnieciony krawat, rozmowy i szmery momentalnie ucichły, a wszystkie oczy odwróciły się na mnie. Rozpocząłem marsz po brudnym, zielonym dywanie w kierunku baru. W miarę, jak goście zorientowali się, że nie jestem ani rabusiem, ani terrorystą, a jedynie pijakiem, wrócili z powrotem do pozostawionych wpół szklanek trunku, kart i rozmów.
Dotarłem do baru. Stojący za nim Chińczyk z lekkim przestrachem w głosie spytał
- Co podać?
- Whisky! -warknąłem i walnąłem pięścią w stół, tak, że znowu cała sala odwróciła się.
- I-ile?
- Tyle, ile, kurwa, macie!

Powoli otworzyłem oczy, ale nawet tak drobny ruch wywołał przeraźliwy ból głowy. Spróbowałem podnieść głowę, ale pociemniało mi w oczach. Zaczął natomiast wracać mi zmysł dotyku. Pościel w której leżałem, była zdecydowanie inna, niż ta w moim domu. Nie miałem też nad łóżkiem lampy. Zainteresowany tą gwałtowną zmianą, spróbowałem podnieść się cały, ale ból głowy znowu zaatakował. Pociemniało mi przed oczami. Jęknąłem głośno.
- Widzę, że wreszcie się pan obudził – usłyszałem znajomy, flegmatyczny głos – Przyznam, że mnie pan zaskoczył. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że można przepić dziewiętnaście szylingów w jedną noc. Spokojnie, pokryłem pański rachunek, zaliczę to na poczet kosztów reprezentacyjnych – usłyszałem kroki – Proszę to wypić
Yukishima nachylił się nade mną. Gdy tylko zobaczyłem jego twarz, wróciły wspomnienia ostatniej nocy. Twarz wykrzywiła mi się w grymasie strachu
- Wiem, że śmierdzi, ale gwarantuję, że panu pomoże – przytknął mi do ust filiżankę z jakimś ciemnym płynem i rozchylił moje wargi. Smakowało obrzydliwie, ale ból głowy ustąpił. Powoli podniosłem się i usiadłem na łóżku. Mieszkanie Yukishimy było zdecydowanie lepiej urządzone od mojej nory. Gdy tylko otrzeźwiałem, zacząłem myśleć. Chociaż naprawdę nie chciałem do nich wracać, przetrząsałem świeżo odkopane obrazy sprzed trzynastu lat, szukając czegoś, co połączyłoby moje wspomnienia z tym Japończykiem. Ale niczego nie znajdowałem, a żaden z jego pobratymców, jakich pamiętałem, w ogóle go nie przypominał. Ale w takim razie, dlaczego jego widok przywrócił te doświadczenia? Może ten człowiek naprawdę nie ma nic wspólnego ze mną, a jedynie sama jego narodowość to spowodowała?
- Jeżeli często urządza pan takie eskapady - kontynuował Takeo z kuchni, myjąc filiżankę po ciemnym płynie i przekrzykując strumień wody z kranu – To nie dziwię się, że tonie pan w długach. No cóż, mam pytanie, czy zdecydował się pan już? Proszę pamiętać, że płacę godziwie.
- Tak – odpowiedziałem z determinacją w głosie – Lecimy jeszcze dzisiaj - „Ale nie robię tego dla ciebie, ani twojego szmalu” dodałem w myślach „Chcę wiedzieć, co mnie z tobą łączy, draniu”

Dzień był pogodny, niebo czyste za wyjątkiem małych, pojedynczych chmurek, zaś od morza wiał lekki wiatr, łagodząc nieco typowo malajską wilgoć i spiekotę. Dotarłszy do domu, spakowałem się do wielkiego plecaka z wojskowego demobilu, jaki leżał w szafie i kurzył się od kilku lat. Niewiele mi było trzeba, dlatego plecak wisiał nieco, wypełniony głównie powietrzem. Już miałem wychodzić, gdy usłyszałem wołania pod oknem
- Johnny! Johnny!
Rozchyliłem brudne szyby. Na trotuarze stał Ahmed, wymachując plikiem dokumentów
- Co się z tobą dzieje, lah! Chodź szybko na lotnisko, bo się spóźnimy! No chodź! - krzyczał Sipatro. Na śmierć zapomniałem, że dzisiaj pracujemy.
- Nie lecimy dzisiaj! Mamy zadanie specjalne!
- Jakie zadanie specjalne? Jak to nie lecimy!? Pasażerowie będą wściekli, lah!
- Idź do sklepu za rogiem, zadzwoń do Liz, niech wywiesi kartkę i uspokoi pasażerów. A potem leć na lotnisko i zatankuj naszego Austera do pełna! - postanowiłem, że wyprawę odbędziemy moją drugą maszyną – dyspozycyjnym, jednomotorowym, trzyosobowym Austerm Austocrat, służącym do prywatnych rozjazdów, który stał od kilkunastu miesięcy bezczynnie, bo skoro nie było mnie stać na paliwo do Dakoty, którą zarabiałem na życie, jak miałoby mnie być stać na latanie dla przyjemności.
- A kierownik portu? On nie sprzeda nam już ani kropli benzyny, lah!
- No tak, to jest problem. Ale go rozwiążemy! Idź się spakuj i bądź za dwie godziny na lotnisku!
Sipatro przytaknął i popędził do sklepu, gdzie znajdował się najbliższy aparat telefoniczny.

W południe słońce grzało niemiłosiernie. Wszyscy trzej – Ja, Ahmed i Takeo – zjawiliśmy się pod terminalem jednocześnie. Takeo miał na głowie korkowy hełm, przez ramię przerzucony niewielki plecak, zaś w dłoni znany mi dobrze neseser. Natomiast Sipatro zaskoczył nas obu – jego bagaż miał rozmiary większe od niego samego, a było tam dosłownie wszystko – patelnie, konserwy, liny, zapasowe części do samolotu, myśliwski sztucer, pas z amunicją do sztucera, który przewiesił sobie zawadiacko przez pierś, narzędzia, kompas, mapy, ubrania chyba na pół roku, trąba, bomba, hekatomba,ryby, grzyby, mydło i powidło.
- Ma pan szczęście – westchnął Takeo – że ma pan służącego, który nosi pańskie bagaże. Mi niestety nie udało się kogoś takiego załatwić, a w tutejszym klimacie to błogosławieństwo!
Dosłownie zatkało mnie, a kolor twarzy Ahmeda zaczął z miedzianego przechodzić w czerwony. Choć sam byłem wściekły za tę iście kolonialną arogancję – przez lata wojny nauczyłem się bowiem szacunku tak do Malajów jak i ich ibańskich i dajackich krewniaków, to wiedziałem, że jeżeli zaraz nie zareaguję, Sipatro porachuje tamtemu wszystkie gnaty (bo już zaczął odkładać bagaż na ziemię i podwijać rękawy) a ja stracę tak dziesięć tysięcy, jak i szanse odkrycia, co tu się właściwie dzieje.
- Uspokój się! - syknąłem cicho do Sipatry, po czym, nie czekając na reakcję, podbiegłem do Japończyka, przyłożyłem mu do gardła wyciągnięty palec wskazujący i syknąłem
- Dla pańskiej wiadomości, to nie służący, a mój drugi pilot. I jeżeli nie chcę pan marnie skończyć, to radzę go nie denerwować.
Takeo przytaknął. Zerkał to na mnie, to na Sipatrę. Widać było, że się lekko przestraszył. I dobrze, niech się nauczy.
Chcieliśmy wejść do budynku terminalu, ale naraz spostrzegłem dwie zbliżające się ku nam grupki ludzi. Z lewej nadciągał niski, gruby osobnik w ciemnym, połyskliwym garniturze i małym kapelusiku, któremu towarzyszyło sześciu podobnie ubranych, również niskich ale nieco od niego wyższych, zbrojnych w tęgie kije. Z prawej z kolei trzech Europejczyków w garniturach, z których jeden z nich był bez wątpienia kierownikiem portu, a za nimi dwie postacie w białych mundurach policji kolonialnej.
- Czekajcie – zatrzymałem moich kamratów.
Osobnicy w ciemnych garniturach przyspieszyli kroku. Wkrótce rozwinęli się w coś w rodzaju tyraliery i otoczyli naszą trójkę. Wszyscy byli Chińczykami. Ich miny nie zdradzały niczego dobrego, a w rękach chwiały się grube kije. Policjanci i kierownik portu wraz z dwoma innymi (zdążyłem w nich rozpoznać Smitha i Laramiego) woleli trzymać dystans.
Grubas wystąpił do przodu, pochyliwszy głowę, tak, że nie widziałem jego twarzy, poza dwoma pokaźnymi podbródkami i wydętymi ustami, które przemówiły. Głos tego człowieka przypominał syk węża
- Miło mi pana widzieć, Johnny
- Mi również, panie Kwong – odpowiedziałem z nonszalancją i tonem tak luźnym, jak potrafiłem. Gdy usłyszał, w jaki sposób mówię, Kwong Shih, największy lichwiarz Sarawaku, w ledwo widoczny sposób zacisnął usta. Widocznie przywykł, że dłużnicy błagają go zwykle o litość na klęczkach. Ja zaś kontynuowałem – Ile jestem panu winny?
Chwilę zajęło zanim zareagował. Pewnie spodziewał się, że zedrze ze mnie wszystko, a na koniec obije kijami. Wreszcie gestem przywołał jednego ze swoich ludzi i wymienili kilka zdań szeptem. Następnie, odzyskawszy widać rezon, rzekł swoim zwykłym, wężowym tonem
- Dokładnie tysiąc pięćset funtów szterlingów, panie Johnny. Widzę, że lubi pan dokładność. To przydatna cecha u pilota. Szkoda, że raczej już się panu nie przyda w pracy.
- O, czyżby? - spytałem nieco sztucznym tonem, po czym gestem przywołałem Takeo. Dostrzegłem, że na jego twarzy nie widać najmniejszej oznaki przestrachu czy nawet zaniepokojenia. Widać z niejednego pieca chleb jadł. Wbił szyfr do zamka nesesera i podał mi go. Otworzyłem, dbając, by wyglądało to tak, jakbym otwierał torbę z zakupami i tak, by tamci zobaczyli wnętrze. Kwong i wszyscy jego siepacze rozdziawili gęby, widząc równe wiązki banknotów.
- Ile jest w każdej? - spytałem Yukishimę
- Dwieście – odpowiedział.
Postawiłem neseser na ziemi, pochyliłem się i wyjąłem osiem zwitków, jeden po drugim, po czym swobodnym krokiem podszedłem do Kwonga i podetknąłem mu je pod nos
- Proszę. Nadmiar proszę sobie zatrzymać za fatygę. Dziękuje za współpracę i ufam, że szybko się nie spotkamy.
Tamten zmełł w ustach jakieś przekleństwo, wziął pieniądze, schował je za pazuchę, po czym warknął coś po chińsku na swoich ludzi i ulotnili się błyskawicznie.
Laramie, Smith, kierownik i policjanci podeszli powoli, jakby z nabożną czcią. Wziąłem się pod boki i przemówiłem władczym tonem
- Mogę wiedzieć, po co panom ta policja? Nie widzę tu nikogo, kto mógłby mieć cokolwiek na sumieniu
- Och nie, ależ panie Johnny – Smith wystąpił do przodu, rozłożył ramiona jakby chciał mnie uściskać (czego wolałem uniknąć) i rzekł jowialnie swoim charczącym sznapsbarytonem, niczym u wytrawnego pijaka, którym zresztą był. Ten fakt, w połączeniu z zajmowanym przez niego wysokim stanowiskiem w administracji powodował, że był prawdopodobnie najbardziej pożądanym kompanem do kieliszka w całym Kuchingu. Każdy bowiem chciał mu postawić, by coś załatwić, a, że Smith miał z tego źródła coraz więcej i więcej darmowego alkoholu, rozpijał się i głupiał coraz bardziej, zgadzał się załatwiać coraz większego kalibru sprawy za coraz mniej gorzałki, była to więc swego rodzaju samonapędzająca się maszyna. Widać dzisiaj już „przyjmował” jakichś „petentów”. Jego spocona, nalana gęba była wyraźnie czerwona, co świadczyło, że zdążył już sobie zdrowo golnąć – Wszyscy wiemy, że jest pan najbardziej...iczk!...porządnym człowiekiem w całym...iczk!...Kuchingu! Zapraszam pana...iczk!...do siebie, może wypijemy...iczk!...za nasze wspólne...iczk!...interesy?
- Przykro mi, ale spieszę się, panowie, poza tym będę pilotować i muszę być trzeźwy. Panie Smith, jestem panu winny trzysta jeden funtów, o ile dobrze pamiętam, panu, panie Laramie dwieście pięćdziesiąt, a panu – zwróciłem się do kierownika lotniska – czterysta pięćdziesiąt, czy tak?
- Cz-czterysta pięćdziesiąt j-jeden, łaskawy panie – odpowiedział usłużnym tonem, uśmiechając się głupio
Każdemu z nich włożyłem w rękę paczkę banknotów. Patrzyli w osłupieniu, jakby pierwszy raz widzieli pieniądze.
- Pana – zwróciłem się do kierownika uprzejmym, ale nieznoszącym sprzeciwu głosem– prosiłbym o coś jeszcze. Na stanowisku numer sześć stoi Auster Autocrat o znakach Victor Romeo Alfa Mike Papa. Proszę go zatankować do pełna i napełnić jeszcze dwa czterogalonowe kanistry. Pokryję później, jeśli można.
- Eee...tak, oczywiście, proszę pana – skłonił się lekko i, cały czas głupio się uśmiechając, skierował się do terminalu lotnisko
Reszta również się oddaliła. Konstable zasalutowali sprężyście i także udali się w swoją stronę.
Cieszyłem się niezmiernie, że natrętów przynajmniej na razie mam z głowy. Bo było pewne, że napływ takiej ilości gotówki zmieni scenę Kuchingu nie do poznania, i że reguły gry, w którą dotychczas grałem, zmienią się nie do poznania. „Tym zajmę się później” pomyślałem „Teraz czas ruszać”
- Zaraz? - spytałem nagle Yukishimę, bo zorientowałem się, że nadal nie wiem najważniejszego – dokąd właściwie lecimy? I czego chce pan tam właściwie szukać?
- Wczoraj panu mówiłem, że dowie się pan w swoim czasie – odrzekł – Ale i tak nie dolecimy tam dzisiaj, jak mniemam – podszedł do murku i rozłożył na nim wyciągniętą z kieszeni mapę Borneo. Było na niej mnóstwo zakreśleń i notatek po japońsku. Uderzył palcem w okolicę miasta Miri, nad morzem, w pobliżu Bandar Seri Begawan – Tu dotrzemy dzisiaj. Dalsze instrukcję przekażę później.
Zdecydowałem się nie drążyć tematu.

Komentarze