Przejdź do głównej zawartości

Johnny, zwycięski Johnny - Cz. 4

Minęła jakaś godzina i nasz niebiesko-beżowy Autocrat kołował już do pasa. Rzecz jasna, nie obyło się bez problemów. Chociaż zrezygnowaliśmy z jednej trzeciej bagażu, to i tak wszystko ledwo się zmieściło. Co się dało, upchnęliśmy pod siedzenia, a tym, czego upchnąć się nie dało, przywalony był teraz Yukishima, siedzący na tylnym siedzeniu. Ja z Sipatrą usiedliśmy z przodu, przy sterach. Objuczeni do maksimum wyglądaliśmy jak latający wóz cygański.
Pogoda na latanie byłaby śliczna – brak chmur, słońce, doskonała widoczność, lekki wiatr – gdyby nie jeden szczegół. Temperatura przeszło trzydziestu dwóch stopni skutecznie utrudniała pracę stukonnemu silnikowi, i tak nie będącemu w najlepszej kondycji po długiej odstawce. Temperatura oleju doszła do dopuszczalnej granicy i, na szczęście, nie miała zamiaru pójść dalej. Obroty skakały jak zwariowane.
Rozpoczęliśmy rozbieg. W teorii Autocrat powinien oderwać się przy sześćdziesięciu milach na godzinę, ale przy sześćdziesięciu pięciu nadal tkwiliśmy twardo na asfalcie. Z lewej mignął mi biały terminal, a drzewa na końcu pasa zbliżało się niebezpiecznie szybko. Zacząłem się pocić bardziej niż wcześniej. Gdy prędkościomierz leniwie dowlókł się do osiemdziesięciu mil ciężko i powoli, ale oderwaliśmy się. Skręciliśmy na wschód, ku naszemu pierwszemu przystankowi.
Pod nami wszystko robiło się coraz mniejsze – dachy Kuchingu, ulice, ludzie i pojazdy poczęły się zlewać w pstrokatą mieszaninę, zastąpioną po chwili przez bujnie zielony deszczowy las i pola, ryżowe błyszczące od wody.
Kiedy latałem Dakotą nie widziałem tego wszystkiego – zawsze zajęty byłem precyzją, nawigacją i zdążeniem na czas, teraz zaś poczułem znów tę przyjemność z latania, która wciąga w nie tysiące ludzi na świecie, którą czuje kursant na swoim pierwszym samodzielnym locie. Uchyliłem boczne okno. Do środka z hukiem wpadł pęd powietrza, dając ulgę po tropikalnym żarze i wnętrzu maszyny, rozgrzanym od słońca.
Kontrola w Kuchingu pożegnała się przez radio i zostawiła nas samych sobie. Lecieliśmy wzdłuż brzegu zatoki, ale nad lądem – wolałem uniknąć sytuacji, kiedy niezbyt godny zaufania motor zawiódłby nad wodą. Mijaliśmy nadbrzeżne wioski, ujścia wijących się jak węże rzek Lupar i Layar, wlewających swoje brązowe wody do błękitnego Morza Południowochińskiego.

Chociaż przy wznoszeniu Autocrat zachowywał się dość nieprzyjemnie, bujając i kopiąc niczym uparty osioł, na przelotowej wysokości tysiąca stóp znalazł jakiś punkt równowagi i, silnik przestał wydawać odgłosy, jakby miał zaraz się zepsuć, a gdy odpowiednio wytrymowałem ster wysokości, mogłem puścić spokojnie stery. Zamknąłem boczne okno, by móc komunikować się z resztą moich towarzyszy, po czym, porównawszy ostatni raz teren za oknem z mapą i upewniwszy się że jesteśmy tam, gdzie powinniśmy być, rzuciłem od niechcenia do Ahmeda – Twój samolot
- Mój samolot - odpowiedział zgodnie z procedurą. Ja zaś odwróciłem się i rzuciłem do Yukishimy – Jak pan widzi, mój drugi umie pilotować, gdyż właśnie oddałem mu stery i jeszcze żyjemy!
- Może będzie się pan zachowywał jak dorosły człowiek, a nie jak rozpieszczone dziecko i nie będzie bawił się w złośliwości? - zza stosu betów padła odpowiedź.
Odwróciłem się z powrotem do przodu, uśmiechnięty złośliwie. Ale po chwilę uśmiech mi zniknął. Gdy puściłem stery, zniknął przypływ dobrego humoru, a wróciły poważne myśli.
Próbowałem skupić się na miłych planach inwestowania świeżego zastrzyku kapitału, ale cały czas przebijały się do mego umysłu pytania. Co to za kasa? Skąd ją ma?. Nie, żebym jakoś specjalnie bał się prawa – interesów w Kuchingu nie dało się robić legalnie, ale wolałem nie pchać się w żadne grubsze afery. No i najważniejsze pytanie „Po co ktoś płaciłby tyle za lot?” Gdyby chciał załatwić czarter, poszedłby do biura, tam pomęczyła by go Liz i wypracowalibyśmy jakąś umowę. A ten przyszedł do mojego domu z walizką kasy. Musiał chcieć nie tyle lotu, co lotu właśnie ze mną. Ale dlaczego? Co takiego we mnie jest, że ten Japończyk chciał lecieć akurat ze mną? Dlaczego wzbudził we mnie wspomnienia wojny? Poza tym, zachowywał się, jakby tu już kiedyś był. Nie oblewał go pot, nie cierpiał na żadne tropikalne dolegliwości, wydawał się nawykłym do klimatu. Ale czego on szuka w tych górach?
Myśli i wydłużająca się z każdą chwila lista pytań bez odpowiedzi zmęczyły mnie. Na owo zmęczenie nałożyła się jeszcze nocna eskapada. Wkrótce miarowy warkot silnika uśpił mnie.


Odzyskałem przytomność. Leżałem na noszach. Nad sobą widziałem wyłącznie korony tropikalnych drzew, oraz plecy dwóch noszowego w japońskim mundurze. Ubranie jego było brudne, oporządzenie wisiało byle jak. Nie miał hełmu, a głowę miał przewiązaną zakrwawioną szmatą. Z satysfakcją stwierdziłem, że mimo wszystko musieliśmy ich nieźle przetrzebić.
Odzyskałem słuch. Dookoła słychać było dźwięk kroków, klekot broni i oporządzenia i komendy dowódców, wydawane jednak przyciszonymi głosami. Szliśmy bardzo powoli po wąskiej ścieżce. Co chwilę któremuś z żołnierzy powijała się noga, potykał się albo przewracał.
Cieszyłem się, że żyłem, choć wiedziałem, że życie w japońskiej niewoli gorsze będzie nawet od śmierci. Dziwiło mnie, że nie zabili mnie od razu, nie odrąbali głowy mieczem, jak Percy'emu. Percy.
Zapłacicie, skurwysyny!” pomyślałem
Spróbowałem się podnieść na łokciach, ale nagle poczułem straszliwy ból w lewym ramieniu i opadłem z jękiem na nosze
- Urusai1!- warknął noszowy, po czym szturchnął mnie. Wtedy dopiero zauważyłem, że kolumna stara się poruszać tak cicho, jak to jest możliwe, tak jakby chcieli się ukryć.
Nagle od czoła kolumny usłyszałem ostrą, głośną komendę, głośniejszą niż wszystkie poprzednie wydawane przytłumionym głosem. Cały batalion stanął jak wryty. Żołnierze zdjęli karabiny z pleców. Przeszły mnie ciarki
I nagle zewsząd usłyszałem okrzyki. Tak, jakby nagle cały las zaczął krzyczeć. Żołnierze rozglądali się. Na ich młodych twarzach widniało przerażenie.
Ze wszystkich stron padły strzały. Palba ogłuszyła mnie, noszowi puścili, spadłem z noszy, potoczyłem się po ścieżce. Dookoła trwała bieganina, widziałem wiele stóp, zarówno w wojskowych butach, jak i bosych. Okrzyki po japońsku i w jakiejś nieznanej mi mowie, trzask karabinów, szczęk oręża. Zrozumiałem co się dzieje – kolumnę, która mnie prowadziła, zaatakowali Dajakowie.
Stopniowo cichły wystrzały i japońskie okrzyki. Wreszcie udało mi się zrzucić nosze i obrócić z brzucha na plecy. Dostrzegłem nagle japońskiego oficera, z krwawiącą raną na łokciu, w podartym mundurze, z dobytym mieczem, stojącego plecami do grubego drzewa. Jeden z wojowników – w zdobionym piórami stroju, ochlapany posoką, podniósł nad głowę szablę i ruszył na Japończyka. Lecz nagle między nich wskoczył jakiś może osiemnastoletni japoński żołnierz. Był bez broni, jedynie z gołymi pięściami. Zamiast w oficera, dajacki miecz trafił w szyję chłopaka Trysnęła krew. Wojownik triumfalnie podniósł w górę odciętą głowę Japończyka, zwisającą na zapiętym pod brodą pasku hełmu, za który trzymał Dajak. Oficer gdzieś znikł
Po raz drugi tego dnia straciłem przytomność.
Nie pamiętałem dobrze kolejnych dni, tygodni, a może i nawet miesięcy. W ranę – w ramię drasnęła mnie kula – wdało się zakażenie. Groziła mi amputacja. Miałem szczęście, że na miejsce potyczki dotarł niedługo później patrol holenderski. Ewakuowali mnie na wybrzeże, do Samarindy, tam, gdzie jeszcze nie było Japończyków. Hydroplanem zawieźli mnie najpierw do Surabai, a później do Darwin. Kolejne wyraźne wspomnienie to był już australijski szpital, zielony ogród, biały bungalow, czyste ubranie, własne łóżko.
Do końca wojny wiele razy latałem bojowo – nad Nową Gwineą, ale nigdy już nie miałem takiego entuzjazmu, jak na początku.0 Przed oczami ciągle miałem Percy'ego i tego młodego Japończyka. W lipcu 1945 zwolniono mnie z wojska. Powodu nie podano, i dobrze, bo gdyby wpisali tam prawdę, czyli że jestem wariatem i ciągle śnią mi się te dni sprzed trzech lat, nigdy nie dostałbym cywilnej licencji pilota. W czterdziestym szóstym dostałem nagle propozycję okazyjnego nabycia samolotu w Kuchingu i tak to się wszystko zaczęło

Obudziły mnie wstrząsy. Lot naszego Autocrata w niczym nie przypominał tego, co pamiętałem sprzed zaśnięcia. Czyste jeszcze niedawno niebo pokrywały teraz aż po horyzont piętrzące się ku górze pierzaste chmury, gęstniejące i pęczniejące deszczem i gradem z każdą chwilą, rozświetlane od wewnątrz złowrogimi błyskami piorunów. Samolotem rzucało, ilekroć przelatywał nad jedną z tych chmur, próbujących go wciągnąć prosto do środka i wypluć kilkaset metrów poniżej pokrytego zabójczym lodem. Za mną gruchotały podrzucane przez turbulencje bagaże
W myślach kląłem się najgorszymi słowami za to, że pozwoliłem sobie zasnąć w czasie lotu.
- Właśnie miałem cię budzić – odezwał się Sipatro. Choć nie widać było po nim strachu, widziałem, że utrzymanie sterów sprawia mu nie lada wysiłek fizyczny – To się pojawiło nagle, nad morzem, ani się obejrzałem, a już było przy nas.
No tak. Przeklęte, tropikalne burze, biorące się znikąd i zbierające za każdym razem ponure żniwo wśród lotników. Myśli zaczęły mi przebiegać przez głowę. Trzeba było coś szybko zrobić.
- Ile mamy paliwa? - spytałem i jednocześnie sam spojrzałem na wskaźnik
Wskazówka drgała na czerwonej kresce minimalnego poziomu.
- Co!? - okrzyk zaskoczenia wyrwał mi się z ust. Tego się nie spodziewałem. Autocrat był zatankowany przed lotem do pełna! Paliwo nie miało prawa się tak szybko skończyć!
- Co się dzieje? - zapytał Yukishima z tylnego siedzenia. Mimo zamkniętych okien musiał wrzeszczeć, by przebić się przez narastający huk burzy.
- Nie jest dobrze! - odpowiedziałem, postanawiając, że lepiej nie ujawniać pełnej sytuacji
- Głośniej!
- Mamy przesrane! - postanowiłem użyć bardziej lakonicznej formy.
Dokładnie w tym momencie musieliśmy przelatywać nad jakąś większą chmurą, bo nagle silny prąd powietrza ściągnął nas w dół. Strzałka wariometru wychyliła się w dół do oporu. Za oknami zapanowała całkowita ciemność. Zaczęło się piekło.
Rzucało nami we wszystkie strony, w górę, w dół, w lewo, w prawo, obracało na wszystkie możliwe sposoby. Dość skąpe i średnio nadające się do latania na ślepo oprzyrządowanie Autocrata pokazywało niemożliwe albo sprzeczne wskazania. Jedynie wysokościomierz nieubłaganie odliczał, ile dokładnie stóp życia nam pozostało.
- Moje stery! - ryknąłem do Sipatry i chwyciłem drążek
- Twoje stery! - puścił, a ja poczułem, jak ster chce mi wyłamać rękę. Zaparłem się dłonią o rurę ożebrowania kabiny.
- Wysokość! Podawaj wysokość!
- Trzy tysiące stóp...Dwa dziewięćset!
Kopnąłem lewy pedał. Młynek jakby nieco zwolnił. Ruch w dobrym kierunku.
- Dwa dwieście...Dwa sto!
Nagle kabinę rozświetlił na chwilę trupio blady błysk. W tym samym momencie rozszedł się swąd spalenizny. Silnik zacharczał, zakrztusił się i stanął.
Teraz już jasne. Byliśmy trupami. Sipatro spojrzał na mnie. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem strach w jego oczach
- Starter!
Ahmed nadusił dłonią gałkę na desce rozdzielczej. Śmigło zakręciło się, silnik kaszlnął kilka razy i znowu ucichł
- Jeszcze raz!
Znowu nic. Wysokościomierz pokazywał tysiąc pięćset stóp
Wstrząsy częściowo ustały, huk burzy zmalał. Nieco się rozjaśniło, a na szybie pojawił się deszcz. Musieliśmy wpaść pod chmury. Gdzieś pod nami, wśród potoków lejącej się z nieba wody pojawiła się zielona plama gruntu.
Sipatro po raz kolejny walnął przycisk rozrusznika, tym razem dłonią zwiniętą w kułak, wkładając całą swoja siłę, jakby chciał do szczętu rozwalić aparat.
Silnik znowu zakaszlał, zakrztusił się, plunął czarnym dymem...
I ożył. Obroty i ciśnienia skoczyły. Śmigło kręciło się normalnie.
Jako-tako wyrównałem samolot, co dało nam chwilę wytchnienia. Może żyliśmy jeszcze, ale burza nadal trwała, hektolitry wody zalewały wiatrochron, a wskazówka paliwa zbliżała się już do zera, na polu pod czerwoną kreską. Spojrzałem do góry, na busolę zawieszoną pod sufitem. Urządzenie k kręciło się bezładnie, ogłupione przez burzę i turbulencje. Wskaźnik paliwa dalej oscylował wokół zera, a wokół nie było widać prawie nic. Jedną groźbę śmierci zastąpiło natychmiast kilka innych
Oddałem stery Ahmedowi i sięgnąłem po mapnik. Chcąc mieć lepszy widok na ziemię w celu porównania jej z mapą otworzyłem okno, aby się wychylić, ale strumień wody niczym z węża strażackiego skutecznie mnie do tego zniechęcił. Otrząsnąłem się niczym pies, starłem krople wody z oczu i przystąpiłem do obserwacji przez szybę. Ale pojawiający się pod nami raz po raz las albo pojedyncze domki nie dawały się porównać z niczym na karcie.
Sięgnąłem po mikrofon radiostacji
- Bintulu, Bintulu, Alfa Mike Papa, jak mnie słychać? - ale w słuchawkach słyszałem tylko trzaski i gwizdy – Bintulu, Alfa Mike Papa, co się tam dzieje, do jasnej cholery!?
Przez całą radiową kakofonię przebił się sztuczny i charczący głos
- Alfa Mike Papa, odbieram was bardzo słabo! Mamy trzaski z powodu burzy!
Odetchnąłem z ulgą. Jak widać piorun nie zdemolował zupełnie radiotelefonu
- Nie znamy swojej pozycji, mamy problemy z silnikiem, możliwość oblodzenia po przejściu przez chmury i kończy nam się benzyna!
Głos kontrolera był coraz słabszy, a co chwilę zanikał zupełnie wśród trzasków
- Przyjąłem! Będziemy was namierzać. Czekaj i nie puszczaj przycisku nadawania
Nie odzywałem się przez kilka sekund, naciskając cały czas przycisk na mikrofonie, aż kontroler odezwał się z powrotem
- Wasz kurs zero-pięć-siedem, zero-pięć-siedem, jak odebrałeś? Powodzenia!
- Przyjąłem, kierujemy się do was! - odwiesiłem mikrofon i skręciłem na wskazany kurs. Deszcz cały czas lał niemiłosiernie. Wkrótce spostrzegłem, że kompas oszalał zupełnie i kręci się jak bączek, wskazując niedorzeczne kierunki. Bez tego podstawowego urządzenia nawet namierzanie radiowe z ziemi nic by nie dało, tym bardziej, że choć wywoływałem Bintulu jeszcze kilkukrotnie, odpowiedzi były cały czas niezrozumiałe – widocznie słaby sygnał nie mógł się przebić przez burzę. Musieliśmy więc wrócić do mapy, ale ściana deszczu ograniczała widoczność ziemi do pojedynczych domków czy skrawków lasu.
Po kilku chwilach bezproduktywnego gapienia się w szarość za oknem usłyszałem nagle Yukishimę
- Jaki był ten namiar?
- Zero-pięć-siedem – odpowiedziałem zaskoczony, bo takiego pytania spodziewałem się najmniej.
Spojrzałem na Yukishimę. Jego twarz, ledwo widoczna zza bagażu i oświetlona słabym światłem lampki sufitowej wskazywała, że nad czymś intensywnie myśli. Nagle rzekł wyjątkowo pewnym i fachowym tonem
- Tu gdzieś powinna być rzeka z meandrem w kształcie litery „Z” a na niej bita droga, drewniany most i wioska obok. Nazywa się Tatau
Nie miałem czasu rozmyślać, skąd ta precyzja, zwłaszcza, że Yukishima nie spojrzał nawet na mapę, przycisnąłem tylko bardziej nos do bocznego okienka, jednocześnie kładąc nas w lekki zakręt. Rzeczywiście, po chwili ukazała się pod nami, w wąskim kręgu wyznaczonym szarą ścianą deszczu, brązowa, błotnista rzeka, układająca się w literę „Z”, a na niej most i droga. Różnica była tylko jedna – most był metalowy, a droga asfaltowa. Spojrzałem na moją mapę. Faktycznie, miejsce to nosiło miano Tatau. Stąd wiodła prosta droga do Bintulu. Ale był jeden kłopot – jak trzymać azymut, gdy nie działa kompas?
- Weź stoper! - poleciłem Ahmedowi
- Co chcesz zrobić?
- Zobaczysz!
Jeden wskaźnik na pewno działał – wskaźnik zakrętu, który wychyleniem strzałki pokazywał, w jakim czasie samolot zatoczy pełny krąg w czasie zakrętu. Jeśli mierzyło się czas, można było mniej-więcej wyznaczyć kąt.
Przechyliłem nas ostro na prawo, aż zakrętomierz wskazał dokładnie jedną minutę, po czym rzuciłem
- Czas!
Palec Sipatry nacisnął stoper. Trzymałem przechył cały czas
- Stop! - zameldował Ahmed i wyrównałem. Teraz trzymać tylko wskazówkę na zerze i nie skręcać, a za chwilę powinniśmy ujrzeć Bintulu. Tyle teorii, praktykę dyktował wskaźnik paliwa, który nie drgał już nawet, tylko leżał na zerze.
Chwilę później naszym oczom ukazał się paciorek białych, czerwonych i niebieskich świateł lotniska. Wszyscy westchnęliśmy z ulgą. Deszcz ustał, i nad pogrążonym w wieczornym półmroku miastem wisiał tylko zwał czarnych chmur.
W momencie, kiedy koła Autocrata dotknęły pasa startowego, silnik zakrztusił się i zgasł. Przeszedł mnie dreszcz. Gdyby to stało się kilkanaście sekund wcześniej, dwieście stóp nad lasem, zginęlibyśmy.
Skręciłem i przejechałem na przełaj przez murawę na płytę przed terminalem. Nacisnąłem hamulce, stanęliśmy ze zgrzytem i wszystko ucichło. Gdzieś daleko słychać było tylko grzmoty. Opadłem głęboko na fotel. Teraz dopiero poczułem, że moja koszula jest przemoczona od potu do suchej nitki. Sipatro również ocierał miedzianego koloru czoło, do którego kleiły się zmierzwione, czarne włosy
Zacząłem swoje wewnętrzne śledztwo. Co prawda burzę trudno było przewidzieć, ale awarie w maszynie, która stała kilka miesięcy pod gołym niebem już tak. Co mnie tak zaślepiło, że nawet o tym nie pomyślałem? Dziesięć tysięcy? Raczej chęć dowiedzenia się o to, co naprawdę tu się dzieje. Kiedy wychodziłem z samolotu, spojrzałem na Yukishimę. Nie wyglądał na wyjątkowo wstrząśniętego całą tą wariacką jazdą. Podejrzane. I to bardzo.
1Jap. „Cicho!” , „Zamknij się!”

Komentarze