Minęła jakaś godzina i nasz niebiesko-beżowy Autocrat kołował
już do pasa. Rzecz jasna, nie obyło się bez problemów. Chociaż
zrezygnowaliśmy z jednej trzeciej bagażu, to i tak wszystko ledwo
się zmieściło. Co się dało, upchnęliśmy pod siedzenia, a tym,
czego upchnąć się nie dało, przywalony był teraz Yukishima,
siedzący na tylnym siedzeniu. Ja z Sipatrą usiedliśmy z przodu,
przy sterach. Objuczeni do maksimum wyglądaliśmy jak latający wóz
cygański.
Pogoda na latanie byłaby śliczna – brak chmur, słońce,
doskonała widoczność, lekki wiatr – gdyby nie jeden szczegół.
Temperatura przeszło trzydziestu dwóch stopni skutecznie utrudniała
pracę stukonnemu silnikowi, i tak nie będącemu w najlepszej
kondycji po długiej odstawce. Temperatura oleju doszła do
dopuszczalnej granicy i, na szczęście, nie miała zamiaru pójść
dalej. Obroty skakały jak zwariowane.
Rozpoczęliśmy rozbieg. W teorii Autocrat powinien oderwać się
przy sześćdziesięciu milach na godzinę, ale przy sześćdziesięciu
pięciu nadal tkwiliśmy twardo na asfalcie. Z lewej mignął mi
biały terminal, a drzewa na końcu pasa zbliżało się
niebezpiecznie szybko. Zacząłem się pocić bardziej niż
wcześniej. Gdy prędkościomierz leniwie dowlókł się do
osiemdziesięciu mil ciężko i powoli, ale oderwaliśmy się.
Skręciliśmy na wschód, ku naszemu pierwszemu przystankowi.
Pod nami wszystko robiło się coraz mniejsze – dachy Kuchingu,
ulice, ludzie i pojazdy poczęły się zlewać w pstrokatą
mieszaninę, zastąpioną po chwili przez bujnie zielony deszczowy
las i pola, ryżowe błyszczące od wody.
Kiedy latałem Dakotą nie widziałem tego wszystkiego – zawsze
zajęty byłem precyzją, nawigacją i zdążeniem na czas, teraz zaś
poczułem znów tę przyjemność z latania, która wciąga w nie
tysiące ludzi na świecie, którą czuje kursant na swoim pierwszym
samodzielnym locie. Uchyliłem boczne okno. Do środka z hukiem
wpadł pęd powietrza, dając ulgę po tropikalnym żarze i wnętrzu
maszyny, rozgrzanym od słońca.
Kontrola w Kuchingu pożegnała się przez radio i zostawiła nas
samych sobie. Lecieliśmy wzdłuż brzegu zatoki, ale nad lądem –
wolałem uniknąć sytuacji, kiedy niezbyt godny zaufania motor
zawiódłby nad wodą. Mijaliśmy nadbrzeżne wioski, ujścia
wijących się jak węże rzek Lupar i Layar, wlewających swoje
brązowe wody do błękitnego Morza Południowochińskiego.
Chociaż przy wznoszeniu Autocrat zachowywał się dość
nieprzyjemnie, bujając i kopiąc niczym uparty osioł, na
przelotowej wysokości tysiąca stóp znalazł jakiś punkt równowagi
i, silnik przestał wydawać odgłosy, jakby miał zaraz się zepsuć,
a gdy odpowiednio wytrymowałem ster wysokości, mogłem puścić
spokojnie stery. Zamknąłem boczne okno, by móc komunikować się z
resztą moich towarzyszy, po czym, porównawszy ostatni raz teren za
oknem z mapą i upewniwszy się że jesteśmy tam, gdzie powinniśmy
być, rzuciłem od niechcenia do Ahmeda – Twój samolot
- Mój samolot - odpowiedział zgodnie z procedurą. Ja zaś
odwróciłem się i rzuciłem do Yukishimy – Jak pan widzi, mój
drugi umie pilotować, gdyż właśnie oddałem mu stery i jeszcze
żyjemy!
- Może będzie się pan zachowywał jak dorosły człowiek, a nie
jak rozpieszczone dziecko i nie będzie bawił się w złośliwości?
- zza stosu betów padła odpowiedź.
Odwróciłem się z powrotem do przodu, uśmiechnięty złośliwie.
Ale po chwilę uśmiech mi zniknął. Gdy puściłem stery, zniknął
przypływ dobrego humoru, a wróciły poważne myśli.
Próbowałem skupić się na miłych planach inwestowania świeżego
zastrzyku kapitału, ale cały czas przebijały się do mego umysłu
pytania. Co to za kasa? Skąd ją ma?. Nie, żebym jakoś specjalnie
bał się prawa – interesów w Kuchingu nie dało się robić
legalnie, ale wolałem nie pchać się w żadne grubsze afery. No i
najważniejsze pytanie „Po co ktoś płaciłby tyle za lot?”
Gdyby chciał załatwić czarter, poszedłby do biura, tam pomęczyła
by go Liz i wypracowalibyśmy jakąś umowę. A ten przyszedł do
mojego domu z walizką kasy. Musiał chcieć nie tyle lotu, co lotu
właśnie ze mną. Ale dlaczego? Co takiego we mnie jest, że ten
Japończyk chciał lecieć akurat ze mną? Dlaczego wzbudził we mnie
wspomnienia wojny? Poza tym, zachowywał się, jakby tu już kiedyś
był. Nie oblewał go pot, nie cierpiał na żadne tropikalne
dolegliwości, wydawał się nawykłym do klimatu. Ale czego on szuka
w tych górach?
Myśli i wydłużająca się z każdą chwila lista pytań bez
odpowiedzi zmęczyły mnie. Na owo zmęczenie nałożyła się
jeszcze nocna eskapada. Wkrótce miarowy warkot silnika uśpił mnie.
Odzyskałem przytomność. Leżałem na noszach. Nad sobą
widziałem wyłącznie korony tropikalnych drzew, oraz plecy dwóch
noszowego w japońskim mundurze. Ubranie jego było brudne,
oporządzenie wisiało byle jak. Nie miał hełmu, a głowę miał
przewiązaną zakrwawioną szmatą. Z satysfakcją stwierdziłem, że
mimo wszystko musieliśmy ich nieźle przetrzebić.
Odzyskałem słuch. Dookoła słychać było dźwięk kroków,
klekot broni i oporządzenia i komendy dowódców, wydawane jednak
przyciszonymi głosami. Szliśmy bardzo powoli po wąskiej ścieżce.
Co chwilę któremuś z żołnierzy powijała się noga, potykał się
albo przewracał.
Cieszyłem się, że żyłem, choć wiedziałem, że życie w
japońskiej niewoli gorsze będzie nawet od śmierci. Dziwiło mnie,
że nie zabili mnie od razu, nie odrąbali głowy mieczem, jak
Percy'emu. Percy.
„Zapłacicie, skurwysyny!” pomyślałem
Spróbowałem się podnieść na łokciach, ale nagle poczułem
straszliwy ból w lewym ramieniu i opadłem z jękiem na nosze
- Urusai1!-
warknął noszowy, po czym szturchnął mnie. Wtedy dopiero
zauważyłem, że kolumna stara się poruszać tak cicho, jak to jest
możliwe, tak jakby chcieli się ukryć.
Nagle od czoła kolumny usłyszałem ostrą, głośną komendę,
głośniejszą niż wszystkie poprzednie wydawane przytłumionym
głosem. Cały batalion stanął jak wryty. Żołnierze zdjęli
karabiny z pleców. Przeszły mnie ciarki
I nagle zewsząd usłyszałem okrzyki. Tak, jakby nagle cały las
zaczął krzyczeć. Żołnierze rozglądali się. Na ich młodych
twarzach widniało przerażenie.
Ze wszystkich stron padły strzały. Palba ogłuszyła mnie,
noszowi puścili, spadłem z noszy, potoczyłem się po ścieżce.
Dookoła trwała bieganina, widziałem wiele stóp, zarówno w
wojskowych butach, jak i bosych. Okrzyki po japońsku i w jakiejś
nieznanej mi mowie, trzask karabinów, szczęk oręża. Zrozumiałem
co się dzieje – kolumnę, która mnie prowadziła, zaatakowali
Dajakowie.
Stopniowo cichły wystrzały i japońskie okrzyki. Wreszcie udało
mi się zrzucić nosze i obrócić z brzucha na plecy. Dostrzegłem
nagle japońskiego oficera, z krwawiącą raną na łokciu, w
podartym mundurze, z dobytym mieczem, stojącego plecami do grubego
drzewa. Jeden z wojowników – w zdobionym piórami stroju,
ochlapany posoką, podniósł nad głowę szablę i ruszył na
Japończyka. Lecz nagle między nich wskoczył jakiś może
osiemnastoletni japoński żołnierz. Był bez broni, jedynie z
gołymi pięściami. Zamiast w oficera, dajacki miecz trafił w szyję
chłopaka Trysnęła krew. Wojownik triumfalnie podniósł w górę
odciętą głowę Japończyka, zwisającą na zapiętym pod brodą
pasku hełmu, za który trzymał Dajak. Oficer gdzieś znikł
Po raz drugi tego dnia straciłem przytomność.
Nie pamiętałem dobrze kolejnych dni, tygodni, a może i nawet
miesięcy. W ranę – w ramię drasnęła mnie kula – wdało się
zakażenie. Groziła mi amputacja. Miałem szczęście, że na
miejsce potyczki dotarł niedługo później patrol holenderski.
Ewakuowali mnie na wybrzeże, do Samarindy, tam, gdzie jeszcze nie
było Japończyków. Hydroplanem zawieźli mnie najpierw do Surabai,
a później do Darwin. Kolejne wyraźne wspomnienie to był już
australijski szpital, zielony ogród, biały bungalow, czyste
ubranie, własne łóżko.
Do końca wojny wiele razy latałem bojowo – nad Nową Gwineą,
ale nigdy już nie miałem takiego entuzjazmu, jak na początku.0
Przed oczami ciągle miałem Percy'ego i tego młodego Japończyka. W
lipcu 1945 zwolniono mnie z wojska. Powodu nie podano, i dobrze, bo
gdyby wpisali tam prawdę, czyli że jestem wariatem i ciągle śnią
mi się te dni sprzed trzech lat, nigdy nie dostałbym cywilnej
licencji pilota. W czterdziestym szóstym dostałem nagle propozycję
okazyjnego nabycia samolotu w Kuchingu i tak to się wszystko zaczęło
Obudziły mnie wstrząsy. Lot naszego Autocrata w niczym nie
przypominał tego, co pamiętałem sprzed zaśnięcia. Czyste jeszcze
niedawno niebo pokrywały teraz aż po horyzont piętrzące się ku
górze pierzaste chmury, gęstniejące i pęczniejące deszczem i
gradem z każdą chwilą, rozświetlane od wewnątrz złowrogimi
błyskami piorunów. Samolotem rzucało, ilekroć przelatywał nad
jedną z tych chmur, próbujących go wciągnąć prosto do środka i
wypluć kilkaset metrów poniżej pokrytego zabójczym lodem. Za mną
gruchotały podrzucane przez turbulencje bagaże
W myślach kląłem się najgorszymi słowami za to, że pozwoliłem
sobie zasnąć w czasie lotu.
- Właśnie miałem cię budzić – odezwał się Sipatro. Choć
nie widać było po nim strachu, widziałem, że utrzymanie sterów
sprawia mu nie lada wysiłek fizyczny – To się pojawiło nagle,
nad morzem, ani się obejrzałem, a już było przy nas.
No tak. Przeklęte, tropikalne burze, biorące się znikąd i
zbierające za każdym razem ponure żniwo wśród lotników. Myśli
zaczęły mi przebiegać przez głowę. Trzeba było coś szybko
zrobić.
- Ile mamy paliwa? - spytałem i jednocześnie sam spojrzałem na
wskaźnik
Wskazówka drgała na czerwonej kresce minimalnego poziomu.
- Co!? - okrzyk zaskoczenia wyrwał mi się z ust. Tego się nie
spodziewałem. Autocrat był zatankowany przed lotem do pełna!
Paliwo nie miało prawa się tak szybko skończyć!
- Co się dzieje? - zapytał Yukishima z tylnego siedzenia. Mimo
zamkniętych okien musiał wrzeszczeć, by przebić się przez
narastający huk burzy.
- Nie jest dobrze! - odpowiedziałem, postanawiając, że lepiej nie
ujawniać pełnej sytuacji
- Głośniej!
- Mamy przesrane! - postanowiłem użyć bardziej lakonicznej formy.
Dokładnie w tym momencie musieliśmy przelatywać nad jakąś
większą chmurą, bo nagle silny prąd powietrza ściągnął nas w
dół. Strzałka wariometru wychyliła się w dół do oporu. Za
oknami zapanowała całkowita ciemność. Zaczęło się piekło.
Rzucało nami we wszystkie strony, w górę, w dół, w lewo, w
prawo, obracało na wszystkie możliwe sposoby. Dość skąpe i
średnio nadające się do latania na ślepo oprzyrządowanie
Autocrata pokazywało niemożliwe albo sprzeczne wskazania. Jedynie
wysokościomierz nieubłaganie odliczał, ile dokładnie stóp życia
nam pozostało.
- Moje stery! - ryknąłem do Sipatry i chwyciłem drążek
- Twoje stery! - puścił, a ja poczułem, jak ster chce mi wyłamać
rękę. Zaparłem się dłonią o rurę ożebrowania kabiny.
- Wysokość! Podawaj wysokość!
- Trzy tysiące stóp...Dwa dziewięćset!
Kopnąłem lewy pedał. Młynek jakby nieco zwolnił. Ruch w dobrym
kierunku.
- Dwa dwieście...Dwa sto!
Nagle kabinę rozświetlił na chwilę trupio blady błysk. W tym
samym momencie rozszedł się swąd spalenizny. Silnik zacharczał,
zakrztusił się i stanął.
Teraz już jasne. Byliśmy trupami. Sipatro spojrzał na mnie. Po raz
pierwszy w życiu zobaczyłem strach w jego oczach
- Starter!
Ahmed nadusił dłonią gałkę na desce rozdzielczej. Śmigło
zakręciło się, silnik kaszlnął kilka razy i znowu ucichł
- Jeszcze raz!
Znowu nic. Wysokościomierz pokazywał tysiąc pięćset stóp
Wstrząsy częściowo ustały, huk burzy zmalał. Nieco się
rozjaśniło, a na szybie pojawił się deszcz. Musieliśmy wpaść
pod chmury. Gdzieś pod nami, wśród potoków lejącej się z nieba
wody pojawiła się zielona plama gruntu.
Sipatro po raz kolejny walnął przycisk rozrusznika, tym razem
dłonią zwiniętą w kułak, wkładając całą swoja siłę, jakby
chciał do szczętu rozwalić aparat.
Silnik znowu zakaszlał, zakrztusił się, plunął czarnym dymem...
I ożył. Obroty i ciśnienia skoczyły. Śmigło kręciło się
normalnie.
Jako-tako wyrównałem samolot, co dało nam chwilę wytchnienia.
Może żyliśmy jeszcze, ale burza nadal trwała, hektolitry wody
zalewały wiatrochron, a wskazówka paliwa zbliżała się już do
zera, na polu pod czerwoną kreską. Spojrzałem do góry, na busolę
zawieszoną pod sufitem. Urządzenie k kręciło się bezładnie,
ogłupione przez burzę i turbulencje. Wskaźnik paliwa dalej
oscylował wokół zera, a wokół nie było widać prawie nic. Jedną
groźbę śmierci zastąpiło natychmiast kilka innych
Oddałem stery Ahmedowi i sięgnąłem po mapnik. Chcąc mieć lepszy
widok na ziemię w celu porównania jej z mapą otworzyłem okno, aby
się wychylić, ale strumień wody niczym z węża strażackiego
skutecznie mnie do tego zniechęcił. Otrząsnąłem się niczym
pies, starłem krople wody z oczu i przystąpiłem do obserwacji
przez szybę. Ale pojawiający się pod nami raz po raz las albo
pojedyncze domki nie dawały się porównać z niczym na karcie.
Sięgnąłem po mikrofon radiostacji
- Bintulu, Bintulu, Alfa Mike Papa, jak mnie słychać? - ale w
słuchawkach słyszałem tylko trzaski i gwizdy – Bintulu, Alfa
Mike Papa, co się tam dzieje, do jasnej cholery!?
Przez całą radiową kakofonię przebił się sztuczny i charczący
głos
- Alfa Mike Papa, odbieram was bardzo słabo! Mamy trzaski z powodu
burzy!
Odetchnąłem z ulgą. Jak widać piorun nie zdemolował zupełnie
radiotelefonu
- Nie znamy swojej pozycji, mamy problemy z silnikiem, możliwość
oblodzenia po przejściu przez chmury i kończy nam się benzyna!
Głos kontrolera był coraz słabszy, a co chwilę zanikał zupełnie
wśród trzasków
- Przyjąłem! Będziemy was namierzać. Czekaj i nie puszczaj
przycisku nadawania
Nie odzywałem się przez kilka sekund, naciskając cały czas
przycisk na mikrofonie, aż kontroler odezwał się z powrotem
- Wasz kurs zero-pięć-siedem, zero-pięć-siedem, jak odebrałeś?
Powodzenia!
- Przyjąłem, kierujemy się do was! - odwiesiłem mikrofon i
skręciłem na wskazany kurs. Deszcz cały czas lał niemiłosiernie.
Wkrótce spostrzegłem, że kompas oszalał zupełnie i kręci się
jak bączek, wskazując niedorzeczne kierunki. Bez tego podstawowego
urządzenia nawet namierzanie radiowe z ziemi nic by nie dało, tym
bardziej, że choć wywoływałem Bintulu jeszcze kilkukrotnie,
odpowiedzi były cały czas niezrozumiałe – widocznie słaby
sygnał nie mógł się przebić przez burzę. Musieliśmy więc
wrócić do mapy, ale ściana deszczu ograniczała widoczność ziemi
do pojedynczych domków czy skrawków lasu.
Po kilku chwilach bezproduktywnego gapienia się w szarość za oknem
usłyszałem nagle Yukishimę
- Jaki był ten namiar?
- Zero-pięć-siedem – odpowiedziałem zaskoczony, bo takiego
pytania spodziewałem się najmniej.
Spojrzałem na Yukishimę. Jego twarz, ledwo widoczna zza bagażu i
oświetlona słabym światłem lampki sufitowej wskazywała, że nad
czymś intensywnie myśli. Nagle rzekł wyjątkowo pewnym i fachowym
tonem
- Tu gdzieś powinna być rzeka z meandrem w kształcie litery „Z”
a na niej bita droga, drewniany most i wioska obok. Nazywa się Tatau
Nie miałem czasu rozmyślać, skąd ta precyzja, zwłaszcza, że
Yukishima nie spojrzał nawet na mapę, przycisnąłem tylko bardziej
nos do bocznego okienka, jednocześnie kładąc nas w lekki zakręt.
Rzeczywiście, po chwili ukazała się pod nami, w wąskim kręgu
wyznaczonym szarą ścianą deszczu, brązowa, błotnista rzeka,
układająca się w literę „Z”, a na niej most i droga. Różnica
była tylko jedna – most był metalowy, a droga asfaltowa.
Spojrzałem na moją mapę. Faktycznie, miejsce to nosiło miano
Tatau. Stąd wiodła prosta droga do Bintulu. Ale był jeden kłopot
– jak trzymać azymut, gdy nie działa kompas?
- Weź stoper! - poleciłem Ahmedowi
- Co chcesz zrobić?
- Zobaczysz!
Jeden wskaźnik na pewno działał – wskaźnik zakrętu, który
wychyleniem strzałki pokazywał, w jakim czasie samolot zatoczy
pełny krąg w czasie zakrętu. Jeśli mierzyło się czas, można
było mniej-więcej wyznaczyć kąt.
Przechyliłem nas ostro na prawo, aż zakrętomierz wskazał
dokładnie jedną minutę, po czym rzuciłem
- Czas!
Palec Sipatry nacisnął stoper. Trzymałem przechył cały czas
- Stop! - zameldował Ahmed i wyrównałem. Teraz trzymać tylko
wskazówkę na zerze i nie skręcać, a za chwilę powinniśmy ujrzeć
Bintulu. Tyle teorii, praktykę dyktował wskaźnik paliwa, który
nie drgał już nawet, tylko leżał na zerze.
Chwilę później naszym oczom ukazał się paciorek białych,
czerwonych i niebieskich świateł lotniska. Wszyscy westchnęliśmy
z ulgą. Deszcz ustał, i nad pogrążonym w wieczornym półmroku
miastem wisiał tylko zwał czarnych chmur.
W momencie, kiedy koła Autocrata dotknęły pasa startowego, silnik
zakrztusił się i zgasł. Przeszedł mnie dreszcz. Gdyby to stało
się kilkanaście sekund wcześniej, dwieście stóp nad lasem,
zginęlibyśmy.
Skręciłem i przejechałem na przełaj przez murawę na płytę
przed terminalem. Nacisnąłem hamulce, stanęliśmy ze zgrzytem i
wszystko ucichło. Gdzieś daleko słychać było tylko grzmoty.
Opadłem głęboko na fotel. Teraz dopiero poczułem, że moja
koszula jest przemoczona od potu do suchej nitki. Sipatro również
ocierał miedzianego koloru czoło, do którego kleiły się
zmierzwione, czarne włosy
Zacząłem swoje wewnętrzne śledztwo. Co prawda burzę trudno było
przewidzieć, ale awarie w maszynie, która stała kilka miesięcy
pod gołym niebem już tak. Co mnie tak zaślepiło, że nawet o tym
nie pomyślałem? Dziesięć tysięcy? Raczej chęć dowiedzenia się
o to, co naprawdę tu się dzieje. Kiedy wychodziłem z samolotu,
spojrzałem na Yukishimę. Nie wyglądał na wyjątkowo
wstrząśniętego całą tą wariacką jazdą. Podejrzane. I to
bardzo.
1Jap.
„Cicho!” , „Zamknij się!”
Komentarze
Prześlij komentarz