Przejdź do głównej zawartości

Johnny, zwycięski Johnny - Cz. 5

W terminalu czekało już na nas kilku facetów z obsługi lotniska, ale wręczona im pewna suma, uszczknięta z zawartości nesesera szybko i skutecznie przekonała ich do nie kierowania sprawy naszego wariackiego lotu na drogę formalną. Wnętrze budynku sprawiało nieprzyjemne wrażenie. Pożółkłe ściany i zszarzałą podłogę zalewało mdłe światło lamp, pod którymi zwieszały się, czarne od insektów, taśmy lepu na owady.
Pierwszą rzeczą, którą trzeba było się zająć, był głód. Posiliwszy się smażonym makaronem i innymi ulicznymi przysmakami ze straganów rozstawionych na ulicy od strony miasta, wróciliśmy do środka. Rozsiedliśmy się na drewnianej, polakierowanej na zielono ławce
- Dalej dzisiaj chyba nie polecimy – stwierdził Sipatro, rozpoczynając nieformalną „naradę wojenną” - Jest już prawie noc, pogoda jest niepewna...
- ...i mamy uszkodzony samolot – dodałem. Yukishima na razie nie zabierał głosu, przysłuchiwał się wyłącznie, z maskującym emocje wyrazem twarzy – Kłopoty z silnikiem, radiem, przyrządy zwichrowane burzą, no i to paliwo. Trzeba znaleźć mechanika.
- O tej porze? - odpowiedział Ahmed. Spojrzałem na zegarek. Była ósma wieczór. Jakim cudem to wszystko zajęło nam aż tyle czasu?
- Znam kogoś takiego. Dostępny zawsze i wszędzie.
Odwróciliśmy się obaj w kierunku Yukishimy. Na twarzy jego widniał ten sam wyraz pewności, co wtedy, gdy wskazał nam wioskę w czasie lotu, tym razem uzupełniony o lekki uśmiech.
- Nie pożałujecie, panowie – zachęcał
Tego było stanowczo za dużo. Ale innej opcji nie było.
- Gdzie?
- Poczekajcie – mówiąc to, wstał i skierował się do wyjścia z terminalu. Spojrzeliśmy z Ahmedem po sobie. Ilość tajemnic, jakie ukrywał Yukishima rosła z każdą godziną naszej znajomości
Minęło może pół godziny, gdy Japończyk wrócił, tym razem ze starszym, żylastym Malajem niosącym torbę z narzędziami. Człowiek ten wyglądał na około pięćdziesiąt lat, ubrany był w koszulę i spodnie ubabrane smarem, był boso. Najdziwniejszy był fakt, ze z Yukishimą rozmawiali... po japońsku.
- Chodźcie, panowie
Wstaliśmy z Sipatrą i we czwórkę udaliśmy się do samolotu. Malaj zabrał się do pracy wyjątkowo fachowo. Po chwili przyczyny naszych kłopotów były jasne – zbiornik paliwa pękł na spawie, a silnik gasł z powodu koszmarnie zużytych iskrowników. Usterki w trymiga naprawiono, tajemniczy Malaj zajrzał też do radia. Wreszcie zamknął samolot, wytarł ręce ze smaru i uśmiechnął się.
- To wszystko? - spytałem z lekkim niedowierzaniem
Mechanik z Yukishimą wymienili kilka słów po japońsku, po czym Japończyk rzekł
- Tak. Samolot jest jak nowy. Gwarantuję jakość
- Ile płacę?
- Nic
- Nic? - zdziwiłem się mocno. W kraju, gdzie większość ludzi z trudem wiąże koniec z końcem, robienie takich rzeczy za darmo wydawało się mocno nie na miejscu
- Nic. Można to nazwać... - zawiesił głos – Przyjacielska przysługą. A teraz radzę udać się na spoczynek. Jutro ruszamy na południe, w okolice granicy z Indonezją. Tam przekażę panu dalsze instrukcje
Wróciliśmy do środka i usiedliśmy z powrotem na ławce w poczekalni. Milczeliśmy. Panowała nieznośna cisza. Umysł natychmiast wypełniły mi myśli o Yukishimie. Wiedziałem, że tak tego nie zostawię. Że wyciągnę z niego wszystko, choćby nie wiem co.
Japończyk zasnął. Zorientowałem się, że chrapie strasznie głośno i nienaturalnie, jakby miał kłopoty z oddychaniem.
Rozmyślania przerwał mi ruch Sipatry. Wstał z ławki, stanął, oparty o ścianę, w pobliżu bocznego korytarzyka biegnącego do biura odprawy załóg. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił. Sipatro palił rzadko, co było dość niezwykłe w tej części świata, a jeżeli już, to tylko przed jakimiś bardzo ważnymi momentami, gdy intensywnie myślał, i tylko goździkowe Diarumy, w których zasmakował będąc swego czasu w Dżakarcie. Gdy tylko zapalił, powietrze wypełnił charakterystyczny zapach. Tylko ja wiedziałem, że Ahmed pali rzadko, i był to świetny znak rozpoznawczy, oznaczający, że zaraz coś się stanie.
Jak myślałem, tak też się stało. Niby przypadkiem, jak to palacz, przechadzał się przez chwilę, aż skręcił w ów boczny korytarzyk i zniknął mi z oczu. Za chwilę wychylił się ponownie, tym razem już bez papierosa, i zawołał
- Johnny! W biurze jest prognoza na jutro! Lepiej, żebyś to zobaczył!
Dźwignąłem się z ławeczki i skierowałem do korytarzyka. Okienko biura było, rzecz jasna, zamknięte na głucho, ale za to znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu i wzroku Japończyka.
- Widziałeś to wszystko? Widziałeś, lah? - zaczął natychmiast Sipatro przytłumionym, ale zaaferowanym tonem
- Oczywiście. Coś tu wyraźnie śmierdzi, i to mocno. Ten gość w ogóle się nie boi, cały czas był spokojny, jak lecieliśmy. Dodatkowo zna tę okolicę, ale nie do końca. Pamiętasz tę wioskę? Podał wszystko dokładnie, ale tak, jakby miał stare informacje. Ta wieś mogła tak wyglądać, ale...
- ...W czasie wojny!
- Co masz na myśli?
- To wojskowy! On tu był! On się tu bił w czasie wojny, lah!
Uderzyłem się dłonią w czoło
- No jasne!
- Ćśśś!
Zorientowałem się, że Takeo mógł nas słyszeć. Kontynuowałem już przyciszonym tonem
- To by wiele wyjaśniało, ale skąd miałby dziesięć tysięcy? Taką kasę dostaje się za nie byle co!
- Tego się dowiemy. Wszystkiego się dowiemy, lah! Posłuchaj, zrobimy tak...

 
Rano nocna rześkość zniknęła zupełnie. Co prawda słońce nie świeciło, zasłonięte przez ciężkie, szare chmury, ale gorąco, potęgowane przez wilgotność, było niemiłosierne. Po nocy spędzonej na bagażach w holu zbieraliśmy się do odlotu. Tym razem dwukrotnie sprawdziłem meteorogramy i obejrzałem maszynę przed lotem. Poczyniliśmy też inne przygotowania. Udało nam się upchnąć bagaże tak, by zostawić wolną przestrzeń między przednimi siedzeniami a tylnym. W celu „lepszego wyważenia maszyny” przenieśliśmy też trochę bagaży do przodu. W tym sztucer Sipatry.
Kiedy ja zagadałem Takeo, on po cichu załadował broń.

Komentarze