W terminalu czekało już na nas kilku facetów z obsługi lotniska,
ale wręczona im pewna suma, uszczknięta z zawartości nesesera
szybko i skutecznie przekonała ich do nie kierowania sprawy naszego
wariackiego lotu na drogę formalną. Wnętrze budynku sprawiało
nieprzyjemne wrażenie. Pożółkłe ściany i zszarzałą podłogę
zalewało mdłe światło lamp, pod którymi zwieszały się, czarne
od insektów, taśmy lepu na owady.
Pierwszą rzeczą, którą trzeba było się zająć, był głód.
Posiliwszy się smażonym makaronem i innymi ulicznymi przysmakami ze
straganów rozstawionych na ulicy od strony miasta, wróciliśmy do
środka. Rozsiedliśmy się na drewnianej, polakierowanej na zielono
ławce
- Dalej dzisiaj chyba nie polecimy – stwierdził Sipatro,
rozpoczynając nieformalną „naradę wojenną” - Jest już prawie
noc, pogoda jest niepewna...
- ...i mamy uszkodzony samolot – dodałem. Yukishima na razie nie
zabierał głosu, przysłuchiwał się wyłącznie, z maskującym
emocje wyrazem twarzy – Kłopoty z silnikiem, radiem, przyrządy
zwichrowane burzą, no i to paliwo. Trzeba znaleźć mechanika.
- O tej porze? - odpowiedział Ahmed. Spojrzałem na zegarek. Była
ósma wieczór. Jakim cudem to wszystko zajęło nam aż tyle czasu?
- Znam kogoś takiego. Dostępny zawsze i wszędzie.
Odwróciliśmy się obaj w kierunku Yukishimy. Na twarzy jego widniał
ten sam wyraz pewności, co wtedy, gdy wskazał nam wioskę w czasie
lotu, tym razem uzupełniony o lekki uśmiech.
- Nie pożałujecie, panowie – zachęcał
Tego było stanowczo za dużo. Ale innej opcji nie było.
- Gdzie?
- Poczekajcie – mówiąc to, wstał i skierował się do wyjścia z
terminalu. Spojrzeliśmy z Ahmedem po sobie. Ilość tajemnic, jakie
ukrywał Yukishima rosła z każdą godziną naszej znajomości
Minęło może pół godziny, gdy Japończyk wrócił, tym razem ze
starszym, żylastym Malajem niosącym torbę z narzędziami. Człowiek
ten wyglądał na około pięćdziesiąt lat, ubrany był w koszulę
i spodnie ubabrane smarem, był boso. Najdziwniejszy był fakt, ze z
Yukishimą rozmawiali... po japońsku.
- Chodźcie, panowie
Wstaliśmy z Sipatrą i we czwórkę udaliśmy się do samolotu.
Malaj zabrał się do pracy wyjątkowo fachowo. Po chwili przyczyny
naszych kłopotów były jasne – zbiornik paliwa pękł na spawie,
a silnik gasł z powodu koszmarnie zużytych iskrowników. Usterki w
trymiga naprawiono, tajemniczy Malaj zajrzał też do radia. Wreszcie
zamknął samolot, wytarł ręce ze smaru i uśmiechnął się.
- To wszystko? - spytałem z lekkim niedowierzaniem
Mechanik z Yukishimą wymienili kilka słów po japońsku, po czym
Japończyk rzekł
- Tak. Samolot jest jak nowy. Gwarantuję jakość
- Ile płacę?
- Nic
- Nic? - zdziwiłem się mocno. W kraju, gdzie większość ludzi z
trudem wiąże koniec z końcem, robienie takich rzeczy za darmo
wydawało się mocno nie na miejscu
- Nic. Można to nazwać... - zawiesił głos – Przyjacielska
przysługą. A teraz radzę udać się na spoczynek. Jutro ruszamy na
południe, w okolice granicy z Indonezją. Tam przekażę panu dalsze
instrukcje
Wróciliśmy do środka i usiedliśmy z powrotem na ławce w
poczekalni. Milczeliśmy. Panowała nieznośna cisza. Umysł
natychmiast wypełniły mi myśli o Yukishimie. Wiedziałem, że tak
tego nie zostawię. Że wyciągnę z niego wszystko, choćby nie wiem
co.
Japończyk zasnął. Zorientowałem się, że chrapie strasznie
głośno i nienaturalnie, jakby miał kłopoty z oddychaniem.
Rozmyślania przerwał mi ruch Sipatry. Wstał z ławki, stanął,
oparty o ścianę, w pobliżu bocznego korytarzyka biegnącego do
biura odprawy załóg. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i
zapalił. Sipatro palił rzadko, co było dość niezwykłe w tej
części świata, a jeżeli już, to tylko przed jakimiś bardzo
ważnymi momentami, gdy intensywnie myślał, i tylko goździkowe
Diarumy, w których zasmakował będąc swego czasu w Dżakarcie. Gdy
tylko zapalił, powietrze wypełnił charakterystyczny zapach. Tylko
ja wiedziałem, że Ahmed pali rzadko, i był to świetny znak
rozpoznawczy, oznaczający, że zaraz coś się stanie.
Jak myślałem, tak też się stało. Niby przypadkiem, jak to
palacz, przechadzał się przez chwilę, aż skręcił w ów boczny
korytarzyk i zniknął mi z oczu. Za chwilę wychylił się ponownie,
tym razem już bez papierosa, i zawołał
- Johnny! W biurze jest prognoza na jutro! Lepiej, żebyś to
zobaczył!
Dźwignąłem się z ławeczki i skierowałem do korytarzyka. Okienko
biura było, rzecz jasna, zamknięte na głucho, ale za to
znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu i wzroku Japończyka.
- Widziałeś to wszystko? Widziałeś, lah? - zaczął
natychmiast Sipatro przytłumionym, ale zaaferowanym tonem
- Oczywiście. Coś tu wyraźnie śmierdzi, i to mocno. Ten gość w
ogóle się nie boi, cały czas był spokojny, jak lecieliśmy.
Dodatkowo zna tę okolicę, ale nie do końca. Pamiętasz tę wioskę?
Podał wszystko dokładnie, ale tak, jakby miał stare informacje. Ta
wieś mogła tak wyglądać, ale...
- ...W czasie wojny!
- Co masz na myśli?
- To wojskowy! On tu był! On się tu bił w czasie wojny, lah!
Uderzyłem się dłonią w czoło
- No jasne!
- Ćśśś!
Zorientowałem się, że Takeo mógł nas słyszeć. Kontynuowałem
już przyciszonym tonem
- To by wiele wyjaśniało, ale skąd miałby dziesięć tysięcy?
Taką kasę dostaje się za nie byle co!
- Tego się dowiemy. Wszystkiego się dowiemy, lah! Posłuchaj,
zrobimy tak...
Rano nocna rześkość zniknęła zupełnie. Co prawda słońce nie
świeciło, zasłonięte przez ciężkie, szare chmury, ale gorąco,
potęgowane przez wilgotność, było niemiłosierne. Po nocy
spędzonej na bagażach w holu zbieraliśmy się do odlotu. Tym razem
dwukrotnie sprawdziłem meteorogramy i obejrzałem maszynę przed
lotem. Poczyniliśmy też inne przygotowania. Udało nam się upchnąć
bagaże tak, by zostawić wolną przestrzeń między przednimi
siedzeniami a tylnym. W celu „lepszego wyważenia maszyny”
przenieśliśmy też trochę bagaży do przodu. W tym sztucer
Sipatry.
Kiedy ja zagadałem Takeo, on po cichu załadował broń.
Komentarze
Prześlij komentarz