Przejdź do głównej zawartości

Johnny, zwycięski Johnny - Cz. 6

Wystartowaliśmy koło ósmej rano. Trasa wiodła na południowy zachód do Long Akah, nad tamtejszym lotniskiem mieliśmy skręcić na północ. Wtedy mieliśmy dostać dalsze instrukcje.
Po jakichś dwóch godzinach lotu zbliżaliśmy się do Long Akah. Z daleka widoczna, brunatnego koloru plama na zielonej dżungli, podkreślona biała krechą pasa startowego. Wiedziałem że przyszedł czas.
Szturchnąłem lekko Sipatrę. Niezauważalnie skinął głową i położył rękę na broni, wciśniętej między siedzenie a kadłub.
Spojrzałem w bok, przez okno, tak jakbym wypatrywał czegoś w jednorodnej pokrywie tropikalnego lasu, aż wskazałem gdzieś w dół i rzuciłem
- Widzi to pan?
Zgodnie z planem, Takeo spojrzał w dół
Gdy podniósł głowę, na wysokości jego czoła widniała lufa sztucera, trzymanego przez Sipatrę z palcem na spuście. Na twarzy Japończyka po raz pierwszy dostrzegłem jakieś emocje – zaskoczenie, niedowierzanie, a może nawet wściekłość, że dał się złapać na tak dziecinną sztuczkę
- Żadnych głupich ruchów – rzekłem powoli, cedząc słowa – Ręce do góry, ale powoli.
Ahmed nie spuszczał go z muszki. Takeo powoli uniósł ręce do góry, ale widziałem, że cały czas gorączkowo rozgląda się samymi oczami i myśli, jak się wywinąć.
- Dalej nie polecimy. Wyląduję w Long Akah i oddam pana w ręce policji jako szpiega i przestępcę
- Nie zrobisz tego, Johnny – syknął
- Dlaczego? Podejrzany człowiek z ogromną ilością forsy nagle pojawia się w Sarawaku i chce lecieć ku granicy? Śmierdzi, nie? Przecież wcale nie musi pan być Japończykiem. Może pan być na przykład agentem Chin komunistycznych albo sowieckim? Albo po prostu gangsterem, chcącym uciec? Aż zanadto powodów, by pana zamknąć
- Bez mojej forsy zbankrutujesz!
- Nie skończyłem jeszcze. Proponuję następujący układ. Będziemy kontynuować podróż, jeżeli za każdy jeden etap powie mi pan jedną rzecz.
Na twarzy Japończyka widniało zrezygnowanie. Wiedział, że jesteśmy z Sipatrą panami sytuacji.
- Ehh...Czego chcesz?
- Na rozgrzewkę: skąd wziął pan mechanika?
- Kiedyś tu przyjechałem i poznaliśmy się!
„Kiepsko, kiepsko” pomyślałem „Nie pogrążaj się”
- Dobrze wiesz, że to bzdura
Zapadła chwila milczenia. Wreszcie tamten westchnął i odpowiedział
- W czterdziestym trzecim mój pułk kwaterował w Bintulu koło lotniska. Często spotykaliśmy się z oficerami z lotnictwa. W tym samym czasie poznałem tego biedaka. Leżał na progu koszar i błagał o jedzenie. Inni chcieli go przegonić, ale ja po kryjomu zaniosłem mu jakieś resztki z kuchni, a potem zabrałem na lotnisko. W zamian za pracę przyuczyli go w warsztacie. Gdy wojna się skończyła, a my się wynieśliśmy, on zamiast samoloty zaczął naprawiać rowery, a później motory
A więc Sipatro miał rację! Ten drań był tu w japońskim wojsku w czasie wojny!
Nagle przez umysł znowu przeleciały mi wspomnienia. Walka, japoński oficer ścinający Percy'ego, atak Dajaków. Zakręciło mi się w głowie.
A jeżeli ten właśnie człowiek zabił Percy'ego? Wyobraziłem sobie nagle Yukishimę młodszego o dziesięć lat, w mundurze cesarskiej armii, z błyszczącym mieczem samurajskim w dłoni. Wzdrygnąłem się.
- Trzymaj go na oku – rzuciłem do Sipatry, po czym wróciłem do sterowania samolotem.
Przeszliśmy nad Long Akah i skierowaliśmy się na południe. Wokół nas wyrosły góry. Chmury poczęły gęstnieć i coraz częściej przebijaliśmy się przez białe kłaki. Lecieliśmy nisko nad terenem. Mogłem rozróżnić pojedyncze drzewa i ledwo widoczne, nakryte od góry koronami drzew górskie potoki. Uznałem, że przyszedł czas
- No, to jakie są te instrukcje? - odwróciłem się i spytałem. Yukishima siedział spokojnie. Nie odpowiadał. Ręce złożył na kolanach. Zmełłem w ustach przekleństwo i zwróciłem głowę z powrotem w stronę tablicy przyrządów.

Z dzikim wrzaskiem Japończyk rzucił się na mnie, chwytając mnie od tyłu za twarz kościstymi palcami i wpijając je, jakby chciał rozerwać moje oblicze na strzępy. Sipatro wystrzelił rzecz jasna, a huk ogłuszył mnie, pozostawiając w uszach tylko pisk.
Nie widziałem nic. Nie mogąc puścić drążka, ściągnąłem ster maksymalnie na siebie. Nos poderwał się, Yukishima jęknął i poluźnił uchwyt. Pchnąłem ster od siebie do oporu i kopnąłem lewy pedał. Zarzuciło nas mocno, usłyszałem odgłos ciała, obijającego się o blachy i odgłos tłuczonej szyby. Do środka wdarł się pęd powietrza i ryk wichury. Usłyszałem uderzenia i jęki. Wreszcie odzyskałem wzrok, a raczej Yukishima zabrał ręce z mojej twarzy. Pierwszym, na co spojrzałem, były wskaźniki. Wariometr wskazywał opadanie. Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Ściągnąłem na siebie ster, akurat w momencie gdy przebiliśmy niską chmurę i dostrzegłem całkiem wyraźne wierzchołki drzew przed sobą. Wyciągnąłem tuż nad nimi. Zdawało mi się, że usłyszałem trzask, gdy podwozie zaszurało o gałęzie.
Bolała mnie głowa, w ustach czułem smak krwi. Sipatro, również zakrwawiony, dyszał i celował ze sztucera do Takeo, który leżał na tylnej kanapie, posiniaczony, z podartą koszulą, kaszląc i dusząc się.
- Podasz mi jeden powód, dla którego nie miałbym cię, draniu jeden, zastrzelić na miejscu i wywalić twojego trupa w dół? - spytałem ze wściekłością
Tamten nic nie powiedział
- No? Słucham? - spytałem prowokacyjnym tonem
- Ja umieram, panie Johnny

Na początku chciałem parsknąć śmiechem, ale nagle zorientowałem się, że to nie jest ani głupi wybieg, ani branie mnie na litość. On to mówił poważnie. Zdobyłem się jedynie na krótkie, niedowierzające
- Co?
- Zostało mi kilka dni życia. Pojawiły się już pierwsze objawy, a od tego momentu czas ucieka nieubłaganie. I rzuciłem się na was, bo nic mnie nie powstrzyma. Zanim umrę muszę, po prostu muszę znaleźć to miejsce!
- Jakie miejsce?
- Ja... - próbował coś jeszcze z siebie wykrztusić, ale nagle zgiął się w pół, złapał za pierś i zaczął kaszleć tak, jakby chciał wypluć wnętrzności. Patrzyłem na to z przerażeniem. Wreszcie, gdy przestał, opadł na kanapę, mamrocząc tylko jedno słowo
- Ishimura...Ishimura...
Odwróciłem się z powrotem do sterów, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Oczywiście, że byłem na tego drania wściekły – prawie zabił nas wszystkich. Ale czego on tak szuka, będąc (jeśli mu wierzyć) już prawie na łożu śmierci, że jest zdesperowany próbować czegoś takiego? Mieliśmy cholerne szczęście, że kula z broni Sipatry niczego ważnego nie zniszczyła...
W tym momencie odwróciłem się i zobaczyłem, jak z pokaźnej dziury w blasze leje się na podłogę kabiny bezbarwny płyn.
- O cholera!
- Co? - odezwał się Sipatro, ale gdy dostrzegł wyciek, wykrztusił tylko – P...paliwo...
W istocie, była to benzyna, która wyciekała całymi galonami z przebitego kulą zbiornika. „Przeklęte paliwo, od początku nas prześladuje!” pomyślałem. Czasu nie było wiele, a właściwie nie było go w ogóle, bo w tym dokładnie momencie silnik stanął. Kabinę wypełnił wyłącznie szum powietrza.
- Zginiemy – powiedział Yukishima z wysiłkiem, ale tak, jakby mówił o czymś zupełnie najzwyklejszym. Tak mówi tylko człowiek pogodzony ze śmiercią. Czy ja brzmiałem tak samo, gdy zdecydowałem o szaleńczym ataku na japońską kolumnę pod Longbawan?
Nie było czasu na rozmyślania. Pochyliłem maszynę, by wejść pod chmury, co było dość trudne, gdyż obłoki stykały się tu prawie z ziemią.
W kokpicie panowało wyłącznie milczenie. Rozglądałem się, poszukując w bezkresnym lesie miejsca do lądowania. Ale nie było niczego. Zbocza i doliny pokryte były wyłącznie zieloną ścianą, uderzenie samolotem w którą oznaczało pewną śmierć.
Zamknąłem oczy i pomyślałem o... O czym miałem w ogóle myśleć? O rodzicach? Nie żyją. O dziewczynie? Ostatnia, którą miałem, zostawiła mnie, bo nie mogła znieść moich nocnych szaleństw. O domu? Nie wiem, czy miałem kiedykolwiek coś, co mógłbym nazwać domem – bo klitka w Kuchingu na pewno nim nie była.
Otworzyłem oczy ponownie.
Dokładnie przed nami widniał spory teren wolny od lasu, z brunatną kreską lądowiska na uboczu.
W pierwszej chwili pomyślałem, że może wyobraźnia płata mi figle. Ale nie, to lotnisko faktycznie tam było. Żyjemy! Będziemy ocaleni!
Lekko skręciłem, uważając na prędkość by zachować ślizg, i ustawiłem nas w osi pasa
- Trzymać się! - krzyknąłem i skoncentrowałem na lądowaniu. Euforia ratunku minęła. Raptem zdałem sobie sprawę, że możemy równie dobrze nabić się na wysokie drzewa przed pasem, albo zginąć przy lądowaniu na wiele innych sposobów
Zbliżaliśmy się coraz bardziej, nie patrzyłem już nawet na na przyrządy.
Nagle dostrzegłem, że nie dość, że na pasie stoją głębokie kałuże wody, to jeszcze jest on wykorzystywany do tysiąca różnych celów, tylko nie do startów i lądowań, przed nami uciekało zeń bowiem kilkunastu wieśniaków i jakieś zwierzęta gospodarskie. Ale wyboru nie było
Gwałtownie dotknęliśmy ziemi. Przez pół sekundy myślałem, że koła wbiją się w żelaziste błoto, dojdzie do kapotażu, czyli wywrócenia się samolotu na plecy przez nos, paliwo wyleje się na nas, na uszkodzone przewody elektryczne i na gorący silnik, zapali się i spłoniemy żywcem. Ale nic takiego się nie stało. Trzęsąc się jak na furmance jadącej po kocich łbach w dół wzgórza, potoczyliśmy się chwilę i stanęliśmy. Zapadła cisza absolutna, rozbijana jedynie przez dalekie odgłosy tropikalnego lasu
Bardziej wypadłem, niż wyszedłem na ziemię z samolotu. Chciałem przytulić to błoto i całować je z radości, że żyję.
Nie wiem, ile to trwało, być może nawet straciłem przytomność, ale gdy się ocknąłem, dostrzegłem nad sobą czterech osobników w mundurach. Mieli oblicza typowo malajskie, ale ich uniformy były zupełnie innego typu, proste drelichy koloru khaki, na głowach furażerki. W dłoniach dzierżyli jakieś antyczne, niemieckie rozpylacze z ostatniej wojny.
- Berdiri!1 - warknął jeden z nich, sądząc po czarnych pagonach i sznurze na piersi, jakiś oficer
- On mówi, żebyś wstał! - usłyszałem za sobą głos Sipatry. Spojrzałem w lewo i dostrzegłem mojego pilota, jak z pokasłującym Yukishimą stoją obok, z rękami związanymi za plecami.
Zastanawiałem się, kto to, u licha może być? Bandyci, dezerterzy, partyzanci, komuniści? W Sarawaku bywało ostatnio niespokojnie.
- Berdiri! – powtórzył oficer, tym razem ostrzej, więc podźwignąłem się z ziemi. Dwóch z nich natychmiast dopadło mnie i zawiązało ręce za plecami grubym powrósłem, aż zabolało. Następnie postawiło mnie obok reszty moich kamratów.
- Kto to jest? - nachyliłem się do Sipatry i spytałem szeptem, korzystając z tego, że wartownicy naradzają się – Gdzie my w ogóle jesteśmy?
- To już Indonezja, a to indonezyjska żandarmeria – wyjaśnił Sipatro – Przez przypadek przelecieliśmy granicę. Trochę ich rozumiem, bo język jest podobny, a poza tym rok u nich mieszkałem. Leżałeś w tym błocie przez dziesięć minut, baliśmy się, że nie żyjesz!
- No dobrze, ale czemu nas aresztują?
- Znaleźli mój karabin! Oj, będzie źle, lah!
Rzeczywiście, żandarmi właśnie naradzali się nad znaleziskiem w postaci sztucera Ahmeda. Wreszcie jeden z nich – oficer – rzucił w naszą stronę jakieś polecenie.
- Mamy iść na na odwach – przetłumaczył Sipatro
- Odwach? Jaki, do jasnej cholery, odwach? - tylko indonezyjskiej ciupy brakowało nam w tym ambarasie. Ale nie miałem czasu się zastanawiać, bo zimny dotyk lufy peemu na plecach skutecznie zmusił mnie do ruszenia naprzód.
1 „Wstawaj!” (ind.)

Komentarze