Ruszyliśmy
po jakichś dwóch godzinach. Wzięliśmy zapasy na dwa dni, hamaki
do spania, apteczkę i kilka innych potrzebnych rzeczy. Dodatkowo
uzbroiłem się w przytroczony do pasa rodzaj malajskiej maczety,
zwanej parang.
Yukishima prowadził, za nim szedłem ja, a dalej Sipatro, z
załadowanym karabinem, gotów tak na wszelki wypadek wypalić w
plecy Takeo. Wiedziałem jednak, że to nie będzie potrzebne. Przez
chwile pomyślałem, że jestem kompletnym wariatem, idę do dżungli
szukać duchów, prowadzony przez śmiertelnie chorego dziwaka. Ale
ciekawość była silniejsza od wątpliwości.
Co chwilę musieliśmy robić przystanki, bo połączenie stromizny,
gorąca i wysokości dawało się we znaki wszystkim, a najbardziej
zniszczonym chorobą płucom Yukishimy. Podczas jednego z tych
postojów Yukishima usiadł (ja stałem, bo wcześniej usiadłem na
pniu pokrytym jakimiś owadami i pogryzły mi tyłek, Sipatro zaś
pilnował) i rzekł
- Pewnie chciałby pan wiedzieć, co to za sprawa z tym oficerem –
odzyskał swój dawny, aksaminy, kulturalny i wyważony ton, choć
jeszcze wczoraj wieczorem był zupełnie rozklejony. Odzyskał widać
wiarę, że uda mu się przed śmiercią zrobić to, co chciał.
Pytanie było retoryczne, więc pozwoliłem mu kontynuować.
- Zanim przeniosłem się do Chin przez kilka miesięcy pułk, gdzie
w stopniu majora dowodziłem batalionem, stacjonował w Blitar w
Jawie Wschodniej. Był tam taki człowiek, po tym, jak wyrzucono i
wywieziono miejscowego plantatora, Holendra, zajął po nim plantację
kawy. Poznałem go dobrze i nawet się zaprzyjaźniliśmy. Skarżył
się, że wojsko ciągle zabiera mu ludzi na roboty, że wielu nie
wraca, a ci, którzy wracają, są chorzy, ranni i cierpią. Powstał
między nami układ – my nie będziemy robić u niego łapanek na
roboty, a on będzie nam dostarczał codziennie świeżych owoców i
warzyw, bo wojskowa dieta nie rozpieszczała nawet oficerów.
Stopniowo układ się rozszerzał. Udostępnił nam swoją plantację
jako neutralny grunt, miejsce na robienie nielegalnych interesów –
wielu moich kolegów oficerów zamieszało się podówczas w handel
narkotykami – w zamian za paliwo i tak dalej. Co się z nim stało
po moim wyjeździe, tego nie wiem. Układ funkcjonował pewnie dalej,
ponoć objął pod koniec wojny nawet karabiny, ale po kapitulacji w
ogóle straciłem kontakt ze wszystkimi zamieszanymi w tą sprawę z
obu stron – musiał przerwać z powodu kolejnego ataku krwawego
kaszlu, na szczęście łagodniejszego - A teraz nagle okazuje się,
że ten osobnik został oficerem indonezyjskiej policji. Taka jest
historia.
Major. Czy człowiek, który zamordował Percy'ego miał stopień
majora? Cała scena znowu stanęła mi przed oczami. Ja, klęczący
za pniem pod lufami dwóch żołdaków, a na polanie dwóch oficerów
japońskich i Percy. Świst miecza, uderzenie, głuchy odgłos czegoś
uderzającego o grunt.
- Wszystko w porządku? - pytanie Sipatry wyrwało mnie z odrętwienia
Ruszyliśmy dalej. Kto nigdy nie był w lesie tropikalnym, ten nie
wie, jak tam jest głośno. Zewsząd dochodzą wrzaski, krzyki, ryki,
piski, szelesty, kląskania i milion innych dźwięków. Wszędzie
coś się rusza, chodzi, pełza. Ten las nie znosi umiaru – w tej
kakofonii widać tylko skrajności, nie można więc wobec niego mieć
obojętnych uczuć – można go kochać albo nienawidzić.
Droga stała się mniej stroma i zamieniła w wąską ścieżkę,
biegnącą trawersem po zboczu. Poczułem sie dziwnie. Czy mnie tu
już kiedyś nie było?
Dotarliśmy wreszcie do zakrętu drogi. Nagle uderzyło mnie coś.
Tak! To tutaj! To dokładnie tutaj, dwanaście lat temu, niedobitki
oddziału brytyjskiego pod moim dowództwem urządziły samobójczą
zasadzkę na japońską kolumnę! Kolumnę, którą dowodził nie kto
inny, jak tylko major Yukishima!!!
Zemdliło mnie. Prawie upadłem. Ten człowiek! To on! To on musiał
zabić Percy'ego!
Znowu ta sama scena. Polana, cios miecza, głowa spadająca na
ziemię.
Do
głowy uderzyła mni krew rozgrzana nienawiścią. Do tego drania,
tego mordercy! Tego zbrodniarza! Dobyłem parang
zza pasa i wziąłem rozbieg na Yukishimę. Chwyciłem go za koszulę
- Ty skurwysynu! - ryknąłem straszliwię, obalając go na ziemię.
Japończyk złapał się za pierś, na usta wystąpiła mu krew.
Na wargach miałem pianę, twarz czerwoną, dyszałem żądzą mordu
i zemsty. Przyłożyłem mu ostrze do gardła
- Gadaj, ty pierdolony draniu! To ty, tak? Ty go zabiłeś? Ty
zamordowałeś Percy'ego! Chroniłem go, przed wojną, przed
cierpieniem, podnosiłem go na duchu, uratował mi życie, a ty
zarżnąłeś go jak świnię!
Yukishima nie mógł odpowiedzieć. Dyszał i kasłał. Wreszcie
wyksztusił
- N...nie
Choć
chciałem, naprawdę chciałem go zabić, to nie mogłem. Nienawiść
uciekła ze mnie wraz ze wszystkimi siłami. Upuściłem parang
i upadłem na ziemię.
- To...to był ma...major Kurita. Po..potem tubylcy go zabili. To..to
on to zrobił. Ja.. ja próbowałem go powstrzymać.
Wspomnienie Percy'ego znowu wróciło. Ale tym razem twarz Yukishimy
miał nie człowiek, który dzierżył miecz, ale ten młody oficer
obok niego, odepchnięty przez kata tak, że prawie się przewrócił.
Sipatro pomógł mi wstać. Uczyniłem to bezwolnie – czułem się
sflaczały i wyczerpany psychicznie. Ahmed poszedł wtedy do
Japończyka, ale Yukishima odmówił pomocy
- Wstanę sam – podniósł się z ziemi. Twarz miał bladą i
ciągle pluł i kaszlał, chwilami krwią – Idziemy w górę
zbocza. Szybko, nie zostało mi już wiele czasu!
- Czy...czy to przeze mnie? - wyjąkałem, zakrywając usta dłońmi
niczym ktoś, kto właśnie spowodował wypadek. Przed minutą
chciałem poderżnąć temu człowiekowi gardło, a teraz się o
niego martwię?
- Pewnie przesunąłeś nieco bliżej moją godzinę, ale i tak czas
by na mnie przyszedł – odpowiedział Japończyk z rezygnacją.
Nie pamiętam dobrze krótkiej drogi w górę wzgórza. Cały czas
cicho płakałem. Czułem się wyczerpany emocjami.
Dotarliśmy wreszcie na polanę. Dokładnie tą samą, na której
dwanaście lat temu Yukishima próbował powstrzymać mordercę
Percy'ego.
- Wystarczy... wy...wystarczy – jęknął Yukishima. Musiał się
opierać na naszych ramionach. Położyliśmy go na zielonej trawie,
zalanej pomarańczowym blaskiem słońca chylącego się ku
zachodowi. Światło zachodu rozświetlało chmury, szmaragdowo
zielone góry, szarą mgiełkę i jasne zabudowania Longbawan. Piękny
widok.
- Przyszła... przyszła moja godzina – wyjęczał Japończyk –
Muszę ci wszystko powiedzieć, Johnny, zanim będzie za późno.
Siedziałem cicho. Słuchałem jego głosu, coraz słabszego i
cichszego
- W moim oddziale był pewien bardzo młody podoficer. Kapral Takeshi
Nishimura. Gdyby nie wojsko, pewnie w ogóle nie trafił by do
wojska. Na żołnierza nie nadawał się w ogóle. Miał duszę
poety, był inteligentny. Pisywał dla mnie wiersze. Zrobiłem go
swoim ordynansem, żeby trafił do osobnej kwatery, żeby nie musiał
przebywać ze swoim oddziałem, bo tam go prześladowali inni
podoficerowie, a posłuchu wśród żołnierzy nie miał żadnego.
Też go chroniłem, też przed wojną, też przed cierpieniem.
Pomagałem mu przeżyć tę cholerną wojnę. Był słaby, chorowity.
Kiedy wpadliśmy w zasadzkę i nas przetrzebiliście, a ty trafiłeś
do niewoli, major Kurita chciał cię osobiście ściąć, a twoją
głowę zachować na pamiątkę. To ja, wbrew jego woli,
zorganizowałem dla ciebie opiekę medyczną. Groziła mi za to kula
w łeb.
A potem napadli nas tubylcy. Ten żołnierz, który mnie zasłonił,
to był kapral Nishimura. Też uratował mi życie...
Musiał przerwać, bo ból w piersiach wzmagał się. Kiedy wreszcie
mógł kontyuować, mówił bardzo słabo i cicho.
- Z ataku przeżyłem tylko ja. Żeby to zatuszować, z porucznika
zrobiono mnie od razu majorem i wyznaczono na dowódcę odtworzonego
batalionu, w którymś kiedyś służyłem. Trafiłem do Blitar, ale
nie mogłem tam dłużej wytrzymać. Nie chciałem nigdy więcej
widzieć na oczy tropikalnego lasu, ani tego kraju. Przypominał mi
Nishimurę. Przenieśli mnie do Chin. Cierpiałem, więc cierpieli
też inni. Nie wiem, ilu niewinnych ludzi zabiłem, ilu pozbawiłem
dachu nad głową. Kiedy kończyłą się wojna, myślałem tylko o
ratowaniu swojej fortuny przed Aliantami. Udało mi sie zainwestować
prawie wszystkie pieniądze, które zrabowałem z Chin. Zamiast
ludzkiego cierpienia, do zagłuszania moich własnych demonów
posłużył mi pieniądz, jego zarabianie i pomnażanie. Aż wreszcie
zachorowałem śmiertelnie. Sprawiedliwość tego świata dopadła
mnie. Ale wiedziałem, że przed wykonaniem wyroku muszę jeszcze raz
zobaczyć miejsce, w którym to wszystko się zaczęło. Wziąłem
wielką sumę, więc bez niej moja firma pewnie upadnie – zadbałem
jedynie, by starczyło dla pracowników, na odprawy, na nowe życie.
Przyleciałem do Kuchingu i dowiedziałem się, że jest tam firma
lotnicza, prowadzona przez brytyjskiego pilota o ksywie Johnny.
Dokładnie takie samo imię powtarzałeś, gdy gorączkowałeś,
niesiony przez naszych sanitariuszy. Wiedziałem, że to ty.
Ukrywałem, po co cię potrzebuje. Ale teraz już nie ma czego
ukrywać. Bo teraz już... już wszystko załatwione. Raz jeszcze
zobaczyłem miejsce, gdzie zginął Nishimura. Koniec i spokój.
Przestał mówić, zamknął oczy i położył się.
- Kirei higure1– szepnął.
I więcej się nie poruszył.
Było już prawie ciemno, gdy zeszliśmy do Longbawan. Na górującej
nad okolicą polance pozostał świeżo zasypany, płytki grób i
trzy drewniane, żołnierskie krzyże. Jeden dla Percy'ego, jeden dla
Nishimurę i jeden dla Yukishimy. Trzech ludzi z dwóch stron
śmiertelnego konfliktu, których połączyła ziemia Kalimantanu.
Zasnąłęm spokojnie. Nie było snów. Po raz pierwszy od dawna.
Kilka dni później wystartowaliśmy z lotniska w Longbawan. Oddałem
stery Ahmedowi i rzuciłem
- Kurs...
Zawahałem się
- Kurs na co?
Do miejsca, którego do tej pory nie było, ale które mieć będę
- Kurs do domu.
KONIEC
1Jap.
„Piękny zachód słońca”
Komentarze
Prześlij komentarz