Przejdź do głównej zawartości

Aborygeni Tajwańscy cz 2 - współczesność

Poprzedni artykuł z cyklu skończyłem stwierdzeniem, że wraz z upadkiem reżimu Kuomintangu w 1996 roku, dla Aborygenów pojawiły się lepsze perspektywy na przyszłość. Ale "lepsze" wcale nie oznacza "bardzo dobre", a owa przyszłość wcale nie miała być taka świetlana...

 Ale zanim przejdziemy do odmalowania obrazu obecnych Aborygenów i ich miejsca w tajwańskim społeczeństwie, kulturze i polityce, drobna dygresja natury systematycznej, aby było wiadomo o czym mowa
Mapa przedstawiająca rozłożenie największych z obecnie uznawanych plemion aborygeńskich na Tajwanie
Obecnie na całej wyspie uznawanych jest 16 aborygeńskich grup etnicznych. Są to: Ami, Atayal, Bunun, Hla'alua, Kanakanavu, Kavalan, Paiwan, Puyuma, Rukai, Saisiyat, Tao (lub Yami, jak na mapce powyżej), Thao, Tsou, Truku, Sakizaya i Sediq (pisane czasami Seediq). Najwięcej członków liczy szczep Amis, na drugim miejscu Paiwanie, na trzecim Atayalowie. Razem stanowią około 2% populacji Tajwanu.

Upadek reżimu Czang Kaj-Szeka i jego następców zastał społeczności aborygeńskie w opłakanym stanie, zarówno jeśli chodzi o kulturę, jak i te bardziej prozaiczne, przyziemne sprawy codziennego bytu i biologicznego przetrwania.
Lata przymusowej sinizacji odcisnęły swoje piętno. Aborygenom zabroniono używania imion plemiennych, zamiast tego nadając im chińskie. Stopniowo użycie codzienne języków aborygeńskich ograniczyło się do grupy najstarszych ludzi, którzy jako ostatni pamiętali stare (choć może niekoniecznie tak dobre) czasy. I chociaż KMT prowadził na szeroką skalę akcję unowocześniania wsi i zapadłych, górskich wiosek - mowa jest o "cudzie ryżowym" dzięki któremu każdy Tajwańczyk mógł jeść ryż (wcześniej głównym pokarmem w górach były słodkie ziemniaki, uważane za podłe jadło w stosunku do białego ryżu, symbolu luksusu) - i wprowadzał edukację, budując szkoły, to jednak była to edukacja chińska, gdzie czyniono wszystko, by aborygeńskiej dziatwie zaszczepić cząstkę szalonej miłości wąsatego generalissimusa do utraconego kontynentu, który pozostał hen, daleko za cieśniną, i której to ziemi młody Paiwan czy Atayal w życiu na oczy nie widział. 
Oczywistym jest również, że w warunkach soldateski i zamordyzmu wojskowej dyktatury wszelkie działania nie idące stuprocentowo w linii wyznaczonej przez Czanga i jego popleczników mogły liczyć na "aprobatę" w postaci biletu w jedną stronę do obozu koncentracyjnego (Tak! Czangowski Tajwan miał swój odpowiednik niesławnych, kontynentalnych laogai), fakultatywnie spotkania z plutonem egzekucyjnym albo "nieznanymi sprawcami" w ciemnej uliczce 


 Gao Shisheng i Tang Shou-jen (do imion aborygeńskich nie udało mi się dotrzeć), przywódcy polityczni ludu Tsou, rozstrzelani przez KMT w 1954 roku.

W takim klimacie trudno było więc choćby myśleć o jakichkolwiek działaniach nakierowanych na zachowanie kultury. Zwłaszcza, że nie za bardzo było co do garnka włożyć. 
Przypadek Aborygenów Tajwańskich można porównać z innymi sytuacjami, gdzie wyrwanie danej grupy etnicznej z jej naturalnego środowiska i trybu życia kończy się opłakanymi skutkami, czyli chociażby z Polinezyjczykami albo Indianami Ameryki Północnej. Między Chińczykami, nastawionymi na pracę i sukces, a dodatkowo z właściwą sobie, mającą tysiące lat manierą uznającymi Aborygenów za dzikusów i barbarzyńców, a Aborygenami występują podstawowe różnice światopoglądowe. 
 
 Wieś zamieszkana przez szczep Bunun, sierpień 1989. Takich widoków, jak kobieta nosząca dziecko na plecach w tradycyjny sposób dzisiaj już nie uświadczymy. Ale czy to źle, biorąc pod uwagę, że Aborygenom wiedzie się coraz lepiej?

Chińczyk rywalizuje i ciężko haruje, tubylec woli tańczyć i pić wino ryżowe (odpowiednik dajackiego baramu). Drzwi domu Aborygena są zawsze otwarte, Chińczyk zamyka się w swojej siedzibie murami i bramami, by nie wpuszczać złych duchów. Chińczyk (według Aborygena) jest uśmiechnięty, ale nieuczciwy i przebiegły, Aborygen (według Chińczyka) - dziki, nieokrzesany i barbarzyński.
 Sytuacji nie poprawiał fakt, że Aborygeni nawet na swojej rodzinnej wsi stanowili najbiedniejszą część populacji, pozbawioną wykształcenia, a nawet jeśli je posiadającą, to i tak dyskryminowaną przez chińską większość. W zestawieniu z nowymi, chińskimi standardami, tradycyjny sposób życia nagle okazał się być piszczącą biedą. 
Frustracja społeczna, połączona, jak można się domyślać, z wewnętrzną, nieświadomą walką między własną tożsamością, a chińskim "mainstreamem" skutkowała alkoholizmem i narkomanią (Aborygeni już sami z siebie za kołnierz nie wylewają, a cywilizacja dała im dostęp do mocnych alkoholi, w których zaczęli topić smutki). Brak wykształcenia i perspektyw powodował zamknięty krąg biedy, w którym wiejska młodzież ma do wyboru albo biedowanie na ojcowiźnie wysoko w górach, albo pracę w charakterze robotnika niewykwalifikowanego albo taniej prostytutki w mieście.

Sytuację pogarsza jeszcze dodatkowo fakt, że Aborygeni nawet dzisiaj mają stosunkowo słabą ochronę prawną. W przeciwieństwie np. do Nowej Zelandii, gdzie poszczególne plemiona maoryskie mają wyłączne prawo do dysponowania swoją ziemią, w Republice Chińskiej nie istnieje żaden system specjalnych prerogatyw dotyczących plemiennej własności ziemi. A że Aborygeni są biedni i dyskryminowani, prowadzi to do nadużyć i patologii ze strony potężnych korporacji.

 Zakłady Asia Cement w Hualien

Modelowym przykładem mogą być boje, jakie na przełomie tysiącleci toczyli Truku z kompanią Asia Cement, która zbudowała w Hualien nielegalną cementownię na ich ziemi. Mimo orzeczeń sądu, cementownia pracowała dalej. Protest pokojowy Aborygenów został rozpędzony przez wyznaczonych do tego celu "pracowników" firmy. 
Innym dobrym przykładem może być składowisko odpadów radioaktywnych na wyspie Lanyu (Wyspa Orchidei), zamieszkanej praktycznie wyłącznie przez Aborygenów, konkretnie szczep Yami. Składowisko, za którego założenie odpowiadał nota bene sam syn Czang-Kaj Szeka, zbiera odpady z pierwszej tajwańskiej elektrowni atomowej, symbolu szybkiego rozwoju wyspy, która w kilkadziesiąt lat zamieniła się z wygwizdowa na obrzeżach chińskiego świata w "gospodarczego tygrysa", tyle że kosztem m.in Aborygenów. Do dzisiaj jest ono kością niezgody między Aborygenami, aktywistami ekologicznymi i koalicją "zielonych" (obecnie rządząca Demokratyczna Partia Postępu - DPP - wraz z innymi, mniejszymi zgrupowaniami) a, do niedawna rządzącym, Kuomintangiem (który "zalegalizował się" po obaleniu reżimu i tworzy koalicję "niebieskich")

Protesty przed składowiskiem odpadów na Lanyu, 2012
 
 Z tego wszystkiego można by wnioskować, że sytuacja Aborygenów jest całkowicie tragiczna i nie ma już żadnej nadziei. Ale jest wręcz przeciwnie.
Przede wszystkim, chociaż do niedawna nie odnosili oni sukcesów na niwie nauki czy polityki, każdy chiński Tajwańczyk zna aborygeńskich sportowców czy artystów. Renesans aborygeńskiej muzyki nastąpił w późnych latach 90. kiedy to do promocji Igrzysk Olimpijskich w Atlancie wykorzystano jedną z aborygeńskich melodii. I chociaż wyrwano ją z kontekstu, wykorzystując jako "typową" "etniczną" czy "plemienną" melodię promującą jedność ludzi na świecie i wspólne korzenie, to prawdziwe pochodzenie szybko wyszło na jaw, a na samym Tajwanie jak i poza nim jak grzyby po deszczu wyrosły zarówno zespoły grające tradycyjne melodie na pieczołowicie odtworzonych instrumentach (np. Amis Kakeng), jak również artyści tworzący hybrydy tradycyjnej muzyki i nowoczesnych instrumentów. Z kolei na wiecznie spragnionym uduchowienia Zachodzie pojawiło się wykorzystanie tradycyjnych, plemiennych pieśni w medytacji. Obecnie Aborygeni stanowią znaczną część muzycznej sceny Tajwanu, i to zarówno w segmencie bardziej ambitnym, jak i lokalnego odpowiednika disco-polo czy popu. Jeżeli ktoś chce posłuchać, niech wpisze "taiwanese aborigines music" albo "samingad" na YT - nie pożałuje.


Samingad, artystka z plemienia Puyuma, w swojej twórczości łączy współczesną muzykę z tradycyjnymi melodiami

Amis Kakeng to bodaj najbardziej znany tajwański zespół ludowy, grający na tradycyjnych, amiskich instrumentach z bambusa
Metalowy Chthonic, choć nie posiada charakteru typowo aborygeńskiego, to w swoich tekstach opiewał bohaterskie czyny Seediqów w straceńczej walce z Japończykam

Ostatnio jednak Aborygeni odnoszą sukcesy także w innych dziedzinach. Tajwański parlament posiada już oficjalną, aborygeńską reprezentację, a obecna prezydent, Tsai Ing-Wen jest częściowo Aborygenką. Coraz więcej tubylców zdobywa wykształcenie lub wysokie stanowiska, zarówno w życiu cywilnym, jak i w wojsku (gdzie zawsze preferowano ich do pewnych zadań ze względu na predyspozycje fizyczne i brak wrodzonego Chińczykom strachy przed wodą).

Po upadku reżimu jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać również najróżniejsze parki kultury i skanseny, tyle, że podobnie jak w wielu innych przypadkach na świecie, serwują one odwiedzającym papkę będącą mieszanką kultur różnych plemion i przystosowaną do turystycznego odbiorcy. Chwilami nawet dochodzą do uprzedmiotowienia Aborygenów, zbliżając się w tym do niesławnych "ludzkich zoo" z Europy, na przykład wydając bony do McDonalda z hasłem "Aborygeni i Cola to świetne połączenie". Pozwolę sobie tego nie komentować. 


Plakat filmu Seediq Bale

Prawdziwą cezurą w postrzeganiu kultury aborygeńskiej był jednak rok 2011 i film Seediq Bale, znany w Polsce z podtytułem Wojownicy Tęczy, opowiadający historię powstania w Wushe, o którym pisałem w poprzedniej części serii. Czterogodzinna epopeja, w gwiazdorskiej (w większości aborygeńskiej) obsadzie, znamienna tym, że dziewięćdziesiąt procent dialogów ma miejsce w języku seediq. 
Premiera filmu była nie lada wydarzeniem. W wielu miejscach lokalne grupy Aborygenów udawały się na uroczysty pokaz w swoich tradycyjnych strojach. Film ten, choć zebrał nieco krytyki za propagandowość i epatowanie przemocą, pokazał, że choć Aborygeni bywają nieokrzesani i brutalni, to są gotowi walczyć aż do śmierci o wspólną sprawę wszystkich Tajwańczyków - wolność od obcej (a w domyśle i w dzisiejszych czasach: komunistycznej chińskiej) okupacji. Sam zainteresowałem się Tajwanem właśnie przez ten film.
Poza dotarciem do szerszej publiczności z tematyką, a może nawet faktem istnienia Aborygenów, film, pokazując widzowi tą prawdziwą, nie przemieloną przez parki rozrywki i pozbawioną lukru kulturę Aborygenów, gdzie jest miejsce i na krew i brutalność, ale i na wino, na tańce i dziką zabawę (to, co zawsze było niedopuszczalne dla "cywilizowanego" Chińczyka), stworzył na ową kulturę prawdziwy popyt. Powstało kolejne pokolenie parków kultury i wiosek, tym razem nastawionych na autentyczność i tworzonych zgodnie z zasadami zrównoważonych społeczności, które wymagają od odwiedzających wyjścia ze strefy komfortu, pozwalają spędzić kilka dni w kontakcie z naturą, tak deficytowym na przeludnionej wyspie, bez prądu i chacie na palach, zjeść lekko nadpsutej wieprzowiny (tradycyjne danie Paiwanów) potańczyć przy ognisku, napić się ryżowego wina czy nauczyć się rozpoznawania przydatnych roślin.

Jak jednak widać, pomimo dziesiątek lat upadku i toczenia się w dół Aborygeni powoli podnoszą się z dna. Pozostało jednak jeszcze wiele do zrobienia. Mówią, że wiara w takie rzeczy jest dla naiwnych, ale ja wierzę. że będzie lepiej i Aborygenom uda się zupełnie opuścić dołek patologii i czerpać z sukcesu Pięknej Wyspy, nie tracąc jednocześnie swojej tożsamości. Powodzenia!

W tym miejscu przydała by się fotka mnie, jak tańczę na aborygeńskim weselu i chleję ryżowe paskudztwo nazywane błędnie winem, ale jeszcze się takich wspomnień nie dorobiłem ;) Ale kiedyś na pewno!

Komentarze