Przejdź do głównej zawartości

Jak zaczęła się moja przygoda z Azją

Czytelnicy którzy pamiętają mnie jeszcze z czasów "Dziennika Pokładowego" wiedzą, że o Azji pisałem od początku w ten czy inny sposób. Pierwszym azjatyckim tekstem, jaki się ukazał (i zarazem pierwszą twórczością literacką) było opowiadanie o poruczniku Iwaharze, rezolutnym Tajwańczyku w służbie japońskiej floty.

Ale moje zainteresowanie Azją sięga daleko, jeszcze dalej i dawniej. Zaczęło się od tego, że od zawsze interesowałem się (i zostało mi to do dzisiaj) między innymi koleją, W ten to właśnie sposób trafiłem na Densha de GO! - fikuśny symulator pociągu z Kraju Kwitnącej Wiśni nie mogący się przez bez mała 10 lat historii wyzbyć się automatowego dziedzictwa. Grę pamiętam do dzisiaj - była cholernie trudna, wymagała od gracza zatrzymywania czoła składu co do centymetra na znaku zatrzymania i ściśle według wyliczonego co do sekundy rozkładu. Wszystko to okraszone kawaii, mangowymi pięknościami i japońską sweetaśną popkulturą lejącą się z ekranu niczym deszcz monsunowy w Bangladeszu. Właściwie Densha to pierwsza moja głębsza styczność z Azją, którą pamiętam, choć było pewnie coś wcześniej i dawniej. Mimo, iż wtedy po japońsku nie rozumiałem ani słowa, to ogólna znajomość zasad, jakimi stalowe szlaki rządzą się na całym świecie i metoda prób i błędów pozwoliła mi rozeznać się w świecie japońskich żelaznych dróg i zrozumieć zasady dość skomplikowanej rozgrywki, czym wywoływałem podziw moich Rodziców ;)
Znalezione obrazy dla zapytania densha de go 
Znalezione obrazy dla zapytania Imperial japanese navy 
Japoński symulator pociągów i wojna na Pacyfiku - od tego zaczynałem

 Jeszcze być może nieco wcześniej pojawiło się inne zamiłowanie, dzisiaj już przygasłe, ale pojawiające się czasami w mojej twórczości - historia militarna. Godziny przegrane w historyczne strategie, spędzone na dyskusjach z kolegami na temat przewag Pantery nad Tygrysem albo losu pancernika Yamato, dużo by gadać. W każdym razie, czytałem sporo o wojnie na Pacyfiku, o historii Japonii, przeczytałem Shoguna Clavella, fascynowałem się historią feudalnej Japonii, bitwą cuszimską i tak dalej i tak dalej. Ale to wszystko było dość powierzchowne. Przewijały się inne rzeczy i epizody, jedynie co jakiś czas powracała sprawa wyjazdu do Japonii, przez moich rodziców wówczas, jak mi się wydawało, okrutnie torpedowana - nie wyobrażałem sobie bowiem wtedy podróży innych niż wyjazd rozpieszczonego gówniarza na wakacje, a to było (i jest) poza naszym zasięgiem, jeśli chodzi o coś tak dalekiego.  Zresztą, z ówczesnych swoich wyjazdów nie czerpałem wiele - zwykle interesowałem się tylko tym, co jeździ po szynach albo lata. W Bułgarii zamiast starego Nesebaru doceniłem tylko wraki samolotów za lotniskiem w Sofii, w Berlinie zamiast KaDeWe i klimatu interesowało mnie tylko Technikmuseum i metro, a w czeskim Jindrichuv Hradcu chciałem jeździć tylko wąskotorówką zamiast zasuwać po lasach "Czeskiej Kanady", zaś wyjazd z daleka od tego wszystkiego, nie mówiąc już o zostawieniu komputera powodował u mnie rozstrój nerwowy, spazmy i ogólne psucie wyjazdu całej rodzince. Ale o tym, co straciłem ,a powinienem był docenić kiedy indziej. Wróćmy do Azji. Historia dalszych bowiem zainteresowań tym regionem to historia dwóch burzliwych rewolucji.

Jest sierpień 2015, a dokładnie ostatnia jego dekada. Azja jest już jakoś tam obecna w moim życiu - od 2 lat uczę się japońskiego, prawda od niechcenia. 
Był to chyba 23 sierpnia. Gorąco. Dzień wcześniej byłem w ogrodzie botanicznym. Nudzę się w domu, szukam fajnych filmów na Filmwebie. W oko wpada mi tajwański obraz (nie odróżniałem wówczas za bardzo Tajwanu od Tajlandii) o niewiele mówiącym tytule "Seediq Bale Wojownicy Tęczy". Czytam opis. Jest lakoniczny. "Ludzie tajwańskiego plemienia Seediq podnoszą bunt przeciw japońskim okupantom". W głowie kołacze mi się coś z czytanej z nudów Wikipedii. O Aborygenach Tajwańskich wiedziałem tylko tyle, że (chyba) są. 
Znalezione obrazy dla zapytania seediq bale
 "Seediq Bale" miał duże znaczenie nie tylko dla mnie - o jego wpływie na tajwańskich Aborygenów pisałem już w drugiej części poświęconego im artykułu

Minęło dwie i pół godziny. Dwie i pół godziny wspaniałej opowieści, która wypaliła się na zawsze w moim umyśle i sprawiła, że od pierwszego wejrzenia zakochałem się w Tajwanie. Może ktoś z was ma tak, jak ja, że pamięta wszystko z chwili, w której odczuwa jakieś intensywne emocje? Bo ja z tego dnia (a to przecież trzy lata temu!) pamiętam wszystko. Pamiętam, o czym czytałem na Wikipedii (o lotnisku w Balicach), co było na obiad (Kurczak z pomidorami i ryżem) i jaki kolejny film obejrzałem ("Niemożliwe" - o tsunami 2004 roku). Przez następne dni odmawiałem wychodzenia z rodziną, kontemplowałem całymi dniami film, w głowie grała mi wspaniała, plemienna muzyka, salutowałem do lustra wyobrażając sobie, że oddaję honory Monie Rudao i jego poległym bohatersko wojownikom. 
Czytając o filmie, natrafiłem na bloga autorstwa Magdy "Gong Zhu Majii" - Polki studiującej na Tajwanie. Połączyła nas korespondencyjna znajomość, najpierw przez komentarze, potem przez pocztę elektroniczną. Okazało się że mamy wspólne pasje - Azję, lotnictwo, tajwańskich aborygenów.
Tak więc z wakacji anno domini 2015 wyszedłem zupełnie odmieniony, z nowymi znajomościami i z jasnym zamiarem - chcę studiować i wyjechać do Azji!

Potem poszło dalej, kolejne osoby, kolejne kraje, ale o tym może przy innej okazji (Indonezja za rok?)

A co było dalej, to już chyba wiecie ;) I niedługo, moje marzenie się spełni! 
Zapraszam do komentarzy i nie zapominajcie, że "Duży w Podróży" niedługo wyruszy, narazie na przestwory internetu!

Komentarze