Przejdź do głównej zawartości

Sampit - indonezyjski Wołyń


Tekst powstał na potrzeby i ukaże się również w najnowszym numerze "eXXpresu" - gazety szkolnej XX Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie. Wrzucam za zgodą Redakcji.

Spalone chaty, parady z zatkniętymi na kijach odciętymi głowami, setki zmasakrowanych ciał, sąsiad rzucający się do gardła sąsiadowi, władza patrząca przez palce. Kresy Wschodnie w 1943? Nie. To Indonezja – zaledwie siedemnaście lat temu.



Spalone domy

A konkretnie wyspa Borneo, choć największa w Azji, pozostawała zawsze poza kręgiem zainteresowań tak mieszkańców okolicznych archipelagów, jak i Europejczyków. Ale wilgotne powietrze bagien i tropikalnego lasu skrywa mroczne tajemnice. Wydarzenia, o których tu mowa, wzięły nazwę od miasteczka Sampit w prowincji Kalimantan Środkowy, ale rozlew krwi miał miejsce wszędzie tam, gdzie mieszkały razem dwie narodowości – Dajakowie i Madurczycy.

Ci pierwsi są rdzennymi mieszkańcami Borneo. Naród wojowników, zadzieranie z którymi to bardzo zły pomysł – o czym świadczą wysuszone czaszki zabitych wrogów (najczęściej japońskich okupantów, przeciw którym Alianci skutecznie podburzyli Dajaków w czasie wojny) wiszące jeszcze dziś pod sufitami dajackich chat. Zdobycie głowy wroga było dla młodego Dajaka czymś w rodzaju momentu przejścia w dorosłość. Ich kultura i wiara pełne są odniesień do walki i wojny.
Inni mieszkańcy archipelagu boją się ich jak ognia – uznają ich (nie do końca zresztą niesłusznie) za porywczych, lubieżnych i niemoralnych (piją alkohol, jedzą psinę i wieprzowinę oraz grają na pieniądze, no i nie są muzułmanami czy chrześcijanami, a jak już to tylko formalnie), lecz wyznają swoje dawne religie), nieokrzesanych i dzikich. Dajakowie nie pozostają dłużni – dla tubylca z Borneo mieszkaniec Jawy czy Madury to świętoszek i dwulicowy intrygant, który uśmiecha się, a za plecami już szykuje sztylet, kłamie i nigdy nie wyraża swoich prawdziwych emocji.
Madurczycy z kolei wywodzą się z małej wyspy Madura u północnych wybrzeży najważniejszej wyspy Indonezji – Jawy. Swoją kulturę czerpią z dawnych królestw archipelagu – Sriwidżaja i Madżapahit. Pełna jest ona poezji, wysublimowanych form artystycznych, teatru i subtelnej muzyki. Drugim filarem ich kultury jest islam, przywieziony w XV wieku przez arabskich kupców. Psy uznaje on za nieczyste, zabrania jedzenia wieprzowiny, picia alkoholu i hazardu – słowem, wszystkiego tego, co kochają Dajakowie.

I właśnie te animozje uderzyły z całą siłą, kiedy kolejne władze archipelagu – Holendrzy, Japończycy a wreszcie Republika Indonezji rozpoczęły walkę z przeludnieniem Jawy i Madury przez zasiedlanie ich mieszkańcami dżungli Borneo. Holendrzy, a szczególnie już władze Indonezji sprzyjały kolonistom, „dzikich” tubylców traktując jak przeszkodę. Kiedy w 1965 roku pierwszego prezydenta Indonezji doktora Sukarno zastąpił wojskowy dyktator Suharto wspierany przez Amerykanów, zaczął forsować order baru – „nowy porządek” oparty na jedynej, indonezyjskiej tożsamości zbudowanej na kulturze dominującej Jawy i z roku na rok ostrzejszym islamie. Dajakom oczywiście nie było to w smak, ale „uśmiechnięty generał” trzymał cały archipelag żelazną ręką, mając pod komendą tysiące żołnierzy i funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, krwawo rozprawiających się z każdym „komunistą” czy „wywrotowcem”.

Kiedy w 1998 roku reżim Suharto zawalił się, podkopany aferami korupcyjnymi i kryzysem finansowym, dawne konflikty odżyły, wcześniej trzymane w ryzach kolbą i bagnetem. Dajakowie żyli już z Madurczykami po sąsiedzku, ale o dawnych krzywdach, kulturowej dyskryminacji i wynarodawianiu nie zapomniano. Przez bez mała dwa lata w całej Indonezji lała się krew – trwały walki kolejnych opcji politycznych i bandyckie porachunki. Panował klimat rozliczeń. Wielu Madurczyków wzbogaciło się na okresie transformacji i demontażu reżimu – Dajakowie zaś znaleźli się, jak od stu lat, jak zwykle na dnie.

Nikt nie wie, od czego właściwie się zaczęło – jedni twierdzą, że Dajakowie napadli na Madurczyka, a drudzy, że to Madurczycy dokonali na Dajaku krwawej egzekucji karcianych długów. Jedno jest pewne – 18 lutego 2001 roku w Kalimantanie, tak jak lata wcześniej na Wołyniu i w Rwandzie, padło hasło – Zabić!



O północy Dajakowie napadli na osiedle kolonistów w Pelangan. Budynki spalono, a złapanych Madurczyków skracano o głowę tradycyjnymi, dajackimi mieczami-maczetami, zwanymi mandau.
Rzezie trwały ponad dziesięć dni w całej prowincji Kalimantanu Środkowego. W stolicy, Palangkaraya, dajacki tłum w czerwonych strojach – to barwa krwi, kolor wojny – paradował z głowami Madurczyków zatkniętych na bambusowych włóczniach – z dawien dawna standardowym środku „rozwiązywania” problemów etnicznych w tym regionie świata. Panowało bezprawie. Całe dzielnice, miasteczka, gminy i powiaty zamieszkane przez Madurczyków otaczali i odcinali Dajakowie, uzbrojeni po zęby. Złapanych zabijano, obcinano głowy, a wątroby zjadano, jako zawierające magiczną siłę. Latami tłumiona wściekłość znalazła ujście. Do niedawna mieszkający jeden obok drugiego teraz znów stali się śmiertelnymi wrogami.
Władza nie robiła nic. Policja albo przyłączała się do swoich dajackich ziomków albo kryła się gdzie mogła i starała nie wchodzić żądnemu krwi tłumowi w paradę – Indonezyjczycy są bardzo przesądni, a Dajakowie słyną ze swojej czarnej magii jak Nusantara długa i szeroka. A nawet gdyby nie to, to i tak widok nadciągających półnagich, zbroczonych we krwi wojowników z czerwonymi opaskami na długich włosach, niosących na pikach odcięte głowy raczej nie ośmiela do wykonywania czynności służbowych.
Dopiero po kilku dniach od początku konfliktu informacje o rzezi dotarły do stolicy. Ale wysłane kanonierki marynarki i oddziały wojska niewiele mogły zrobić. W ciągu tygodnia mordy wygasły. Winnych nie szukano. Bano się zemsty dajackich duchów. Nawet oficjalny wyrok sądu stwierdził, że działały „siły nadprzyrodzone”

Bilans okazał się tragiczny – setki pomordowanych i tysiące przesiedlonych. Kto z kolonistów mógł, uciekał do Palangkaraya i innych dużych miast, krył się w biurach rządowych i na komendach policji. A konflikt, choć rozładował się w tragiczny sposób, to nie zniknął. Przykro mi to mówić, ale biorąc pod uwagę klimat polityczny w Indonezji i rosnące znaczenie islamistów i prawicy, niedługo możemy znowu usłyszeć o Dajakach i Borneo...


ŹRÓDŁA

Chronolgy of violence in Central Kalimanta indahnesia.com [dostęp 2018-09-14]
Bloodshed in Borneo economist.com [dostęp 2018-09-14]
Patrycja Paula Gas Dajakowie. Wolni ludzie z Borneo, WUJ 2017 oraz rozmowy prywatne z Autorką.
Ilustracje: Google Grafika

Komentarze

  1. taki tam z sukarno doktor ;) miał doktoraty honoris causa i manię wielkości, a nie był jakimkolwiek doktorem;)

    no i to jednak przesadne uproszczenie ze konflikt trwał tydzień. z różnym nasileniem trwał kilka lat tak naprawdę.

    tak czy siak fajny tekst i dzięki, mało, dużo za mało o indonezji w Polsce się pisze;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest artykuł dla indologów, a dla gazetki szkolnej mojej budy - a Sukarno z Suharto mogą się mylić komuś nieznającemu realiów, tak więc dodałem mu tego nieszczęsnego dr. coby ludzie sobie skojarzyli - jeden doktor, a drugi generał. Historia Bung Karno bardzo przypomina mi historię Piłsudskiego - od wyzwolenia do dyktatury, po wertepach i z kłopotami :) Wg. chronologii którą znalazłem w sieci, sama najbrutalniejsza faza - kiedy to de facto luźne kupy Dajaków rządziły całym Kalimantanem Środkowym, trwała od 18 do 27 lutego. Natomiast oni do dzisiaj się nienawidzą, i rok rocznie przez miasta przechodzą dajackie zamieszki i grożą, że jak ktoś im podpadnie to się pożegna z połączeniem głowy z karkiem. Dziękuję za uwagi - to naprawdę miło, że ktoś te moje wypociny czyta.

      Usuń

Prześlij komentarz