Czy w lataniu - w gąszczu procedur, dokumentów, limitów i reżimów, skrótów i akronimów - jest miejsce na magię? Przeczytajcie, a przekonacie się.
Zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa
***
- Ciemne – warknąłem
niezbyt miło do barmana za kontuarem. Chwilę później siedziałem
już na wysokim stołku, przedemną zaś stała wysoka szklanica
czarnego jak smoła trunku.
Rozłożyłem laptopa.
Trupioblada poświata zalała moją twarz i najbliższe otoczenie,
rozpłynęła na zaparowanych od dusznej wilgoci piwniczki przy rynku
okularach. Pulpit służbowej maszyny zawalony był ikonkami starych
dokumentów i szpargałów, spod których wyzierała firmowa tapeta –
lotnicza szachownica pocięta na puzzle i napis „Lotnicza Komisja
Wypadkowa” na białym tle. Każda z ikonek kryła historie. Od
błachych – naruszenie na kilometr granicy strefy kontrolowanej,
przepalona żarówka, źle złożony spadochron ujawniony przez
kontrolę, po te najgorsze – dziesiątki stronic opowiadających
historie śmierci, ran, żalu bliskich, niedbalstwa, głupoty,
ryzykanctwa czy zwykłego pecha.
Ale mnie interesowała
jedna. Taka, którą od kilku tygodni żył cały kraj i cała
Komisja.
Otworzyłem odpowiedni
plik. Pierwsza strona akt – zdjęcia. Na pierwszym –
jednosilnikowy Beechcraft, biały z niebieskim pasem na kadłubie i
skrzydłami. Na dziobie – malowane oko, niczym na starożytnych
łodziach. Na drugim – ona. Trójkątna, zwężająca się ku
brodzie twarz, wielkie, czarne oczy, kasztanowe włosy związane w
kok z tyłu głowy, cienkie usta. Tę twarz znało wielu. Kowalska –
dziennikarz, podróżnik, filantrop, a prywatnie pilot i wspaniały
człowiek. Jeden z niewielu ludzi w dzisiejszych czasach, o których
pisano w gazetach nie ze względu na skandaliczne wypowiedzi czy
awantury na szczytach władzy. Ta kobieta z biednej rodziny sama
dochrapała się dziennikarskiej sławy, swoimi tekstami ruszając
szczyty możnych tego świata. Wychodziła już z niejednego bigosu.
W Kolumbii porwali ją partyzanci, w Tajlandii prawie zabiło ją
tsunami, o mało co nie umarła na malarię w Kongu. Autorka
programów telewizyjnych, artykułów i książek. Poza tym – pilot
dowódca pierwszej klasy, prawie pięćset godzin nalotu na swoim
Beechu, którym latała po całej Europie na ważne spotkania i
konferencje. I kilka tygodni temu – to też był zwykły lot.
Wracała ze Słowacji do domu. Do lądowania w Krakowie zostało jej
zaledwie dwadzieścia minut. W gabinecie czekał już jej asystent z
ciepłą kawą...
Las jakby zrzedniał
przed nami. Nie, żeby drzew było mniej – gęste zadrzewienie
ciągnęło się od podnóża aż do szczytu, ale gałęzi w
koronach było jakby mniej. Panowała cisza. Głęboka,
nieprzenikniona cisza, przerywana jedynie skrzypieniem śniegu pod
butami. Przed nami powoli objawiła się przerwa w gęstych koronach
tak, jakby ktoś oderwał kawałek skórki z mandarynki. Przez wyrwę
widać było Rabkę, pogrążoną w porannej mgle. Biel aż
oślepiała.
Nastąpiłem na coś.
Pochyliłem się i zgarnąłem świeży śnieg. W rękę wziąłem
pogięty, przemoczony kołonotatnik z napisem: DZIENNIK PILOTA.
Kowalska.
Wszystko wyglądało
jak efekt rozpięcia nabitego do granic plecaka z metalowym złomem –
wielki kawał zbocza zasypany był szczątkami, częściowo
przysypanymi zrzuconym z drzew przez uderzenie śniegiem. Odłamki
mniejsze i większe, w różnych kolorach – błękit i biel
poszycia kadłuba, zielonkawa farba podkładowa, brązowe obicie
kabiny i deski przyrządów. Wśród tego wszystkiego wałęsali się
strażacy i policjanci, gapiąc się bezcelowo na wrakowisko.
Śmierdziało paliwem, które nie chciało parować na mrozie. Nie
było tylko jednego. Brakowało wielkiej, czerwonej plamy,
wyglądającej jak rozlany na śnieg barszcz, która powinna być
tam, gdzie na ziemie spadły resztki rozprutego przez sosnowe pnie
kokpitu.
- Do pracy, panowie –
rzuciłem.
A
było nad czym pracować. Bo media od razu się na nas rzuciły.
Pismaki brały na spytki wszystkich, którzy mogli (albo było
podejrzenie, że mogą) cokolwiek powiedzieć. Szok był powszechny –
no bo jak to? Jak jedna z najbardziej lubianych osób w całym kraju,
uwielbiana przez wszystkich, mogła zginąć? „No mogła” -
chciało mi się aż wygarnąć reporterom tabloidów - „Niebo nie
wybiera! Zabija prezydentów, aktorów, bohaterów wojennych, to i
Kowalska to dla niego nie pierwszyszna, każdy lotnik wam to powie”.
Ale przyczynę chciał znać każdy.
Przerzuciłem
stronę. Zdjęcia wraku, mapy satelitarne z naniesionym miejscem
katastrofy, odręczne szkice i obliczenia. Pierwsze zdjęcia
przyrządów – kompas, zegar pokładowy, który stanął na
godzinie czwartej dwadzieścia i trzydzieści sekund. Dwie minuty
później komisariat policji odebrał zgłoszenie od pracownika
schroniska na Luboniu. Była ciemna, zimowa noc.
Ale
szybko okazało się, że niebo wcale mogło nie chcieć zabić
Kowalskiej. Depesze pogodowe dawały obraz pogody wręcz wymarzonej
do latania. Całe niebo nad Podhalem było bezchmurne, panował
mroźny wyż. Wiatru prawie nie było. Obalało to tym samym pierwszą
przyczynę, jaką poddaliśmy pod dyskusje – wlot w chmurę,
skrywającą szczyt Lubonia, albo utrata orientacji w wyniku
zasłonięcia świateł na ziemi przez mgłę. Ktoś może powiedzieć
– przecież była noc!. No była, ale co z tego? Loty z
widocznością w nocy to normalność. I jakoś nikt co chwilę nie
ginie. Jeśli pilot jest doświadczony i wyszkolony, a samolot
odpowiednio wyposażony, nie ma ku temu przeciwwskazań. Szczytu nie
dało się tak po prostu nie zauważyć – wielką wyrwę w
naziemnych światłach okolicznych miejscowości bardzo trudno
byłoby przegapić. Trzeba było szukać dalej.
Rozprostowałem zgięty
kark, podnosząc się znad, odgrzebanego właśnie spod śniegu i
igliwia, fragmentu statecznika pionowego. Nie było wątpliwości –
Beechcraft uderzył w górę, lekko się zniżając, i był w
całości. Korony drzew były równo ścięte, jakby pod sznurek,
pochyłą równią nachyloną dwa, może trzy stopnie poniżej
horyzontu. Leciał z równymi skrzydłami, lekko się zniżając.
Nie było wątpliwości, że lot był sterowany.
- Janek, patrz! -
usłyszałem okrzyk. Odwróciłem się. Jeden ze śledczych
tryumfalnie podnosił coś z ziemi – Wysokościomierz!
Podbiegłem do niego.
Przyrząd miał rozbitą szybkę i był brudny. Papierek z podziałką
zgiął się smętnie od wilgoci.
- Ile tu jest? -
spytałem
Któryś ze śledczych
sięgnął do kieszeni kurtki po turystyczny odbiornik GPS – W tym
miejscu? Dwa tysiące sześćset dwadzieścia stóp.
Spojrzałem na
wysokościomierz. Wskaźnik działał jak barometr – mierzył
wysokość na podstawie spadającego ciśnienia atmosferycznego. Na
tarczy wyznaczone były cyfry od 0 do 9. Gruba wskazówka wskazywała
tysiące, cienka setki stóp. Gruba stała na trójce, cienka na
piątce. Prawie sto pięćdziesiąt metrów wyżej, niż szczyt góry.
Czy to to? Czy Kowalską zabił niesprawny wysokościomierz? Tak
prosto?
Coś mnie tknęło.
Wyrwałem asystentowi metalową, pogiętą puszkę przyrządu z ręki
i wstrząsnąłem. Obie wskazówki zakręciły się parę razy jak
potrząśnięty, odpustowy wiatraczek z folii. Bujda. Żadna
przyczyna.
Szukaliśmy dalej
Przewinąłem
plik dalej. Na kolejnych stronach, zamiast fotografii potrzaskanych
przyrządów z linijką w szachownicę dla odniesienia skali w tle -
zrzuty ekranu z zapisu radarowego krakowskiego FISu – służby
informacji powietrznej, która jak anioł stróż czuwa nad
wszystkimi pilotami nad południową Polską, nie dopuszczając
kolizji i naruszeń, ostrzegając przed burzami i zdradzieckimi
zmianami kierunków wiatrów. Na czarnych jak smoła stopklatkach
czerwonym kółkiem pozaznaczano jakieś zielonkawe przecinki
wielkości główki szpilki, które przy dużej dozie dobrej woli
można by uznać za odbicie radarowe Beechcrafta – ale równie
dobrze mógł to być balon meteorologiczny, ptaki albo korony
świerków na szczycie jednej z okolicznych gór. Posługiwanie się
radarem „pierwotnym” w górach to jak próba wyciągnięcia
jednego opiłka z całej ich miski za pomocą magnesu. A radar
„wtórny” był bezużyteczny – Kowalska leciała z wyłączonym
transponderem, bo i nie było obowiązku włączania go w przestrzeni
niekontrolowanej.
Dalej
szły zeznania świadków, a raczej jednego – kolejarza z Chabówki,
który słyszał nisko lecący samolot w okolicach godziny
katastrofy. Nikt więcej nic nie widział ani nie słyszał. Całe
Podhale o tej porze spało, a już na pewno nie pałętało się po
zboczach nie interesujących nikogo poza turystami czy narciarzami.
-
Barman! Jeszcze jedno! - byłem już w połowie przeglądania akt, a
żadna nowa konkluzja nie przychodziła mi do głowy, prócz tych,
które już odrzuciliśmy. Hipoksja? Na trzech tysiącach stóp?
Wykluczone. Awaria sterów, przetarte cięgno, które puściło w
feralnym momencie, pchając Kowalską ku niechybnej śmierci?
Precedensy były, ale to nie to. Dowodziły tego zdjęcia na
kolejnych stronach – metalowe linki sterowania, sfotografowane na
tle przezierającej spod śniegu ściółki, o których specjalista
na pewno mógłby powiedzieć, że przed katastrofą nic im nie było.
Utrata orientacji, uszkodzony sztuczny horyzont – świętość
każdego pilota, który musi wlecieć w chmury czy mgłę? Znowu nie
to. Rojenia o spalinach z silnika, które udusiły niczego
nieświadomą pilotkę czy wpływie słonecznego maksimum
pozostawiliśmy na ich miejscu na oceanie absurdu.
Następne
strony – ściana tekstu. Głównie przesłuchania świadków,
znajomych, tych, którzy widzieli Kowalską jako ostatnią. Był to
chyba drugi tydzień, kiedy zebraliśmy się w naszym tymczasowym
„centrum operacyjnym” w sali gimnastycznej jednej z wiejskich
szkół, gdzie zniesiono szczątki, i stwierdziliśmy, że czas
ciężar śledztwa przenieść z awarii mechanicznej czy pogody na
samą Kowalską.
I
problemy zaczęły się prawie od razu.
Otóż
nawet po gruntownym przeszukaniu całego południowego stoku Lubonia,
włącznie z przekopaniem zasp i przegonieniem po całym lesie
brygady policyjnych psów tropiących, nie znaleziono ciała pilotki.
Nawet fragmentów, nawet skrawka ubrania – nic, tak jakby
rozpłynęła się w powietrzu.
Podczas,
gdy policja wszczęła swoje śledztwo, szukając ciała, my
wzięliśmy się za trudne rozmowy.
Okna w pokoju były
zasłonięte. Mimo szronu na parapecie za szybą, pod sufitem powoli
kręcił się wiatrak. Chyba dla picu, albo klimatu rodem z
amerykańskich seriali kryminalnych. Dyktafon na stole piknięciem
zaanonsował początek tego, co dla mojego rozmówcy było chyba
kaźnią godną Świętego Oficjum, i w sumie mnie to nie dziwiło –
niskiego, młodego, lekko przy kości człowieka w rozpiętej pod
szyją niebieskiej koszuli ciągle wycierającego nos w kraciastą
chustkę grillowały od feralnego dnia wszystkie media.
- Nazwisko i funkcja?
- Piotr S-ki, asystent
doktor Kowalskiej – odpowiedział zmęczonym, przybitym głosem.
- Ma pan prawo
zachować milczenie. Czy chce pan nadal zeznawać?
- Tak – chlipnął
- Kiedy ostatni raz
widział się pan z Kowalską?
- Przed startem. O
wpół do trzeciej rozstaliśmy się na lotnisku, kiedy sprawdzała
maszynę. Wysłała mnie do miasta – miałem nadać na poczcie
pilną paczkę. Dała mi pieniądze na busa do Krakowa – znowu
chlipnięcie – Boże drogi, gdyby...Przecież mówiłem jej, że
latanie nocą jest niebezpieczne...
- Czy pamięta pan,
jak się czuła przed lotem?
- Była bardzo pewna
siebie. Lot był dla niej rutynowy.
- Ile odpoczywała?
Wie pan?
- Kimnęliśmy się od
dwudziestej do trzeciej u kierownika aeroklubu. Ale nie zauważyłem,
żeby była niewyspana.
- A wie pan może... -
zawiesiłem głos, bojąc się zadawać to pytanie - …czy Kowalska
brała jakieś środki, leki, narkotyki przed...
- Nie. Na pewno nie!
Jak pan w ogóle... - wybuchnął płaczem. Uznałem, że nie ma
sensu tego dłużej ciągnąć.
Zegar
na wieży właśnie wybił dwunastą. Bar pustoszał, pustoszała też
już trzecia szklanica porteram, pustoszał wreszcie mój umysł.
Czyżby tajemnica miała na zawsze pozostać nierozwiązana? To nic
nowego – wiele wraków samolotów skrywa na zawsze tajemnice
śmierci swoich załóg i pasażerów. Dojechałem do ostatniej
strony. Był to blankiet raportu końcowego. Wszystko było
uzupełnione, poza rubryką „Przyczyna”. Już postawiłem w niej
kursor, choć nawet nie miałem pomysłu, co tam wpisać, gdy
usłyszałem za sobą dziwnie znajomy, żeński głos
- No
i co pan tam napisze, inżynierze?
Odwróciłem
się i osłupiałem.
Te
same kasztanowe włosy, ta sama wąska broda, te same wielkie, czarne
oczy... Ale przecież wypiłem tylko trzy piwka? Przetarłem oczy.
Ale widmo nie znikło. Wręcz przeciwnie – podeszło do mnie i
położyło mi rękę na ramieniu.
- Nic
wam nie pasuje, prawda? Sprawdziliście wszystko. Wszystko, co wam
przyszło do waszych technologicznych, inżynierskich mózgów. Skoro
każda śrubka i nakrętka była na swoim miejscu, numerki z depeszy
pogodowej zgadzały się z minimami, a ja nic nie piłam i nie ćpałam
– a zresztą, jak mieliście to stwierdzić, skoro panowie
policmajstrowie nadal szukają trupa i nie zanosi się, żeby go
znaleźli - to wszystko jest w porządku? Nic nie miało prawa się
stać? A to może nawet lepiej, że zostawicie sprawę nie
rozwiązaną. Cholerne pismaki tak mnie kochały całe życie, to
niech sobie pożerują na moim nieistniejącym trupie.
-
Boże drogi, co oni mi dorzucili do tego piwa... - westchnąłem i
pokręciłem głową – Idź stąd. Jestem teraz poza godzinami
pracy – widocznie musiałem być już lekko pijany, by odpyskować
duchowi tak obcesowo.
- Nic
ci nie dorzucili. Jestem tu naprawdę – Kowalska przysiadła się
do mnie i pochyliła, by spojrzeć w moje spuszczone oczy.
Faktycznie, dotyk jej ręki czuć było jak ciepły dotyk każdego
innego człowieka – Jeśli byś mnie dźgnął nożem, zaczęłabym
krwawić i tak dalej. Ja żyję, ale dla siebie. Nie dla świata.
-
Nie... nie rozumiem... - wyjąkałem.
- No
a jak mam niby żyć? Mój Beech wyrżnął przy stu czterdziestu
ośmiu węzłach – tak, dokładnie pamiętam liczbę na
prędkościomierzu, trzask gałęzi, zgrzyt rwanego metalu, to
wszystko – w stok góry, wrak rozrzuciło po całym zboczu.
Widziałam na własne oczy karetkę jadącą po mnie, moje nekrologi
w gazetach i czarno-białą ramówkę w telewizji. Stałam sobie,
czekając na busa, kiedy mijał mnie dżip Komisji! Mam nawet
zdjęcie! Chcesz zobaczyć? Słowem, na logikę, nie ma opcji, abym
jeszcze chodziła po świecie! A jednak tu jestem.
-
Jakim cudem!? Nikt nie byłby w stanie... - wszelkie próby
ogarnięcia zaistniałej sytuacji rozumem należało z góry uznać
za nieudane.
- Bo
nie byłby. Byłam tam milisekundę przed katastrofą, ale już nie w
jej momencie. Wiesz, w czasie moich podróży spotykałam różnych
ludzi, w tym takich, którzy potrafią wiele różnych rzeczy, które
my rozwiązujemy technologią, załatwić samą potęgą umysłu.
Szamani, czarownicy, zaklinacze, guru, cudotwórcy, święci – jak
zwał, tak zwał. Wszędzie są tacy. Jednego spotkałam w dżungli
Borneo, innego na stepach Syberii a jeszcze jednego w kościele
parafialnym, do którego moja babcia chodzi ze święconym na
wielkanoc. To oni nauczyli mnie, jak mogę to zrobić. I wiele innych
rzeczy też, ale to właśnie mi się przydało. Ale że takie
rzeczy istnieją, nie uczą na studiach inżynierskich na
polibudzie, co?
-
N-no, nie.
- A
widzisz, głuptasie, trzeba było studiować kulturoznawstwo –
Kowalska zaśmiała się i zdzieliła mnie rubasznie po plecach, aż
mnie zatkało – A wiesz, czemu to zrobiłam? Bo miałam dosyć
spotkań, sympozjów, sławy, wykładów, odczytów, artykułów,
nagród, medali i tak dalej. Jak zaczynałam, chciałam po prostu
podróżować i imprezować na egzotycznych wyspach, nie być
celebrytką. I już parę razy próbowałam uciec od tego wszystkiego
– ale zawsze świat mnie łapał. To był jedyny sposób. Szkoda mi
tylko mojego Piotrka – facet był tak zadurzony, że chyba mu serce
pękło, i choć miałam już trochę dość, że robi ze mnie nie
wiadomo jaką bohaterkę, to jednak było super mieć kogoś takiego
pod bokiem. Ale i jemu się „ukażę”, to może trochę przejdzie
mu żałoba. Ciekawi mnie tylko, że nie zainteresowało was na
przykład, że wypłaciłam z mojego konta dziesięć tysięcy w noc
przed lotem, albo co było w paczce, którą dałam Piotrkowi do
wysłania pod mój nowy adres. W środku była ta kasa i dokumenty na
nowe nazwisko. Dziesięć kafli to w sam raz na rozpoczęcie nowego
życia.
Wystartowałam
i tyle mnie widzieli. Wystarczyło nie włączać transpondera,
ustawić autopilota na minus pięćset stóp zniżania i mocno się
skupić. No i proszę, wszyscy zadowoleni? Pewnie tak. No, ja już
zmykam – zapięła kurtkę i włożyła czapkę – Baw się dalej
w swoje mechaniczne puzzle, inżynierku – wstała i nieśpiesznym
krokiem odeszła w kierunku schodów ku wyjściu.
Patrzyłem
za nią osłupiałym wzrokiem długo po tym, jak zamknęły się
drzwi.
Następnie,
mój wzrok powoli opadł na dokument. Rubryka „PRZYCZYNA” dalej
stała pusta. Przytaknąłem i uśmiechnąłem się.
„Powodzenia
na nowej drodze życia” pomyślałem i zamaszystymi uderzeniami
palców po klawiaturze wstukałem czarne, dwunastopunktowe litery
„NIEUSTALONA”.
Z
ulgą zamknąłem laptopa.
Komentarze
Prześlij komentarz