Tekst jest częścią cyklu
„Przemyślenia”, w którym bez konwenansów przekazuje moje mniej
lub bardziej niepopularne opinie na różne tematy
Kraków w pigułce
Kraków.
Mieszkańcom kojarzy się z nieudolną władzą, niekończącymi się
i źle zaplanowanymi remontami, czyszczeniem kamienic, niedomagającym
transportem publicznym, reszcie Polaków ze smogiem i maczetami, a
turystom z zagranicy... wszędzie słyszę same superlatywy – że
miło, że transport okej, że ładnie, tanio (na kieszeń mieszkańca
zachodniej europy oczywiście) i przyjemnie. Skąd taka dysproporcja?
Ano dlatego, że władze mojego kochanego C i K stołecznego miasta
królewskiego bardziej dbają o turystów i zagraniczne firmy. niż o
mieszkańców.
Na
wstępie dodam tylko, że moja niechęć do orientowania się miasta
na turystów nie wynika z jakiegoś nacjonalizmu, czy niechęci do
cudzoziemców w ogóle. Wręcz przeciwnie – cenię sobie
różnorodność kulturową, interesują mnie kultury świata i
właśnie dlatego jestem przeciwko masowej turystyce, opierającej
się na kulturowej eksploatacji i robieniu hucpy z lokalnej kultury i
obyczajów, a zyski z niej trafiają do kieszeni biznesmenów i
kamieniczników, a nie do lokalnej ludności, która często nawet
cierpi na turystycznym boomie. Ale wracając do Krakowa.
Władze
miasta, a w szególności jego organów i spółek zarządzających
infrastrukturą (patrzę na ciebie, Porcie Lotniczy Balice) zdają
się wciąż mentalnie tkwić w latach 80 z mentalnością
PRL-owskiego konika czy innego cinciarza, który z jednej strony
płaszczy się do nóg cudzoziemca, by ten odpalił mu dolara, a z
drugiej strony wiedząc, że dla kogoś zza żelaznej kurtyny jest to
i tak tyle, co splunąć, stara się go zgolić ile się tylko da.
Czasy poszły do przodu, ale nie mentalność krakowskiej (i nie
tylko – cały kraj na to cierpi) własti. Polska zamiast iść do
przodu dalej (a razem z nią Kraków) płaszczy się przed każdym,
kto błyśnie banknotem z kraju na zachód od Odry i dalej,
zapominając o tubylcach, albo wręcz odbija. Ale do rzeczy.
Strategia
pod tytułem „ulżyjmy turystom, odbijmy sobie na tubylcach”
zaczyna się już na lotnisku. Otóż żeby zaparkować bliżej niż
500m od portu należy zapłacić bajońskie sumy, a taryfa jest tak
skonstruowana, że bez wcześniejszego zapoznania się z nią i
topografią terenu (tak, na obszarze może 3 km2 funkcjonują aż 2
strefy płatnego parkowania, jedna wewnątrz drugiej z sześciokrotnie
większą taryfą!) można zapłacić kilka razy więcej, niż się
planuje. Pół biedy, że tyle bierze się za samochód, ale tyle
samo płaci mikroskopijny skuterek czy np. samochód elektryczny.
Chociaż może narzekam, bo mało kto jeździ na lotnisko kilka razy
w tygodniu dla rozrywki jak ja. A turysta pojedzie pociągiem (za
bilet na który na lotnisko płaci się trzy razy więcej niż za
stację wcześniej, choć nie wynika to z odległości), autobusem
(tuż przed lotniskiem zaczyna się strefa aglomeracyjna, a linie
lotniskowe mają armię kontrolerów gotową w każdej chwili łapać
niebezpiecznych przestęp.... tj. osób które spóźniły się o
milisekundę z włożeniem biletu aglomeracyjnego do kasownika) albo
pożyczy sobie samochód i zaśmieje się z opłaty, bo we
Frankfurcie albo na Heathrow płaci się trzy razy więcej.
A za
co tak płacimy? Za to, że zaraz za lotniskiem zaczyna się
prawdziwa Polska. Prawdziwa Polska, czyli zabytki, pyszne jedzenie,
gościnność... Prawda? Kupa prawda. Dzikie i półdzikie parkingi z
chamskimi parkingowymi, buda kebab regionalny z grilla, szyldoza,
giełdy samochodowe, nieposprzątane betonowe rury i kupy gruzu po
budowach... Tiaaa...
I to
tylko wstęp. Ale więcej pisać mi się nie chce, bo poziom
wściekłości spadł, a i wszędzie indziej zjawiska są te same –
mieszkańcy mają przesrane, no ale przecież turyści przywożą
pieniądze i w ogóle... szkoda, że ja, dostając 8 złotych za
godzinę w pewnej restauracji w centrum obsługującej turystów tego
nie odczułem. A o patologiach tego miasta mógłbym mówić bez końca.
Komentarze
Prześlij komentarz